Z myśli krytycznych. Wielkie emocje, walka o bycie sobą? – o wydmuszkach współczesnej kultury wprost z „X-Factora”

Słupki oglądalności kultowego „X-Factor” wciąż rosną. Powoli zbliżamy się do finału. Już niedługo, bo za dwa tygodnie, poznamy najbardziej utalentowanego wokalistę „z ulicy”; młodą gwiazdę, która zagości na polskich salonach show-biznesu. Jestem w związku z tym ciekawy dwóch rzeczy: jednej, oczywistej – kto zostanie tym szczęśliwcem, mogącym, tak, tak, za pozwoleniem największych (!), wydać płytę i  drugiej – czy będzie to płyta jego własna, zewnętrznie chociaż przypominająca niezależną postać z castingów, czy może w ręce odbiorcy trafi produkt sfabrykowany przez wyspecjalizowanych ekspertów od wizerunku i producentów pokroju tych, którzy z Agnieszki Chylińskiej, wokalistki z pazurem, zrobili straszydło śpiewające do sztucznie akompaniujących syntezatorów. 

(źródło: nieogarniam.com)

Naturalnie rzecz pierwsza, nie do przewidzenia, ciekawi niemal każdego widza, rzecz druga natomiast tylko tych, którzy po zakończeniu programu wciąż pamiętać będą o jego laureatach i nie zaczną z pragnieniem spoglądać w przyszłość, na horyzoncie szukając jedynie nowej edycji (swoją drogą, warto zapytać – kto dziś pamięta o jakimś tam Bednarku, Magdzie Welc czy innych?). Skupmy się na problemie drugim, poszerzając go nieco o występy, które już mieliśmy okazję obejrzeć.

Ostatnio zauważyłem u siebie tendencję intrygującą, albowiem z każdym kolejnym odcinkiem występujący wokaliści walczący między sobą pod patronatem jednego z jurorów coraz mniej mi się podobają. Pytam siebie – dlaczego? Co też sprawia, że każdy następny utwór, mimo iż wykonany z zadziwiającym wręcz zaangażowaniem (pozwalam sobie mówić, że będący wynikiem wciąż tlącej się ambicji), coraz mniej należy do śpiewającej go osoby? Wiąże się to poniekąd z wrażeniem, że w kolejnych odsłonach tego muzycznego widowiska rolę dominującą zaczyna przybierać biznes, z mniejszym pierwiastkiem przedrostka show i z jeszcze mniejszym pierwiastkiem osoby, wokół której ów show się toczy.

Nie od dzisiaj wiadomo, że wejście w tak zwaną sferę show-biznesu, wielkiej machiny skomercjalizowanej kultury, która stawia przede wszystkim na zysk (mówię o tym bez mrugania okiem i z przekonaniem, że wcale od prawdy nie jestem daleki), o emocjach wspominając prawdopodobnie z poczucia obowiązku i chęci uspokojenia własnego sumienia, nieraz wiązało się z zatraceniem własnego artystycznego „ja” i windowaniem siebie pod komando koniunkturalnych gustów widzów. O gustach zaś producenci wiedzą najlepiej – dużo taniego efektu, płytkich emocji bezpośrednio wpływających na widza i bycia sobą, sobą, sobą! Ale cóż to znaczy być sobą?

Ileż razy słyszałem to magiczne hasło, rzucane co jakiś czas przez któregoś z jurorów – o byciu sobą na scenie. Wciąż słyszę hasła o „szczęśliwej kobiecie na scenie”, „kimś spełniającym marzenia”, „kimś w końcu będącym sobą”. Ach, jakiż powrót do podmiotowości, do siebie. Powiedzmy za Gombrowiczem: lepiej być sobą, choćby w najgorszym tego słowa znaczeniu, niż kimś, kto stylizuje się na wielkich. Lepiej być głupcem, byle głupota była nasza własna. Skąd więc wrażenie, że powyższe frazesy są jedynie pustymi bredniami, obliczonymi na płynący z tytułu bajarza zysk? Zaraz, zaraz – powie ktoś. Po czym wnoszę o tym wszystkim? Otóż po kilku występach.

Najbardziej ze wszystkich finałowych uczestników w oczy rzucił mi się Mats Meguenni, pokorny student medycyny, na scenie nieraz mierzący się z największymi hitami rocka. Dobrze, powie ktoś, może na scenie spokojny chłopak z Uniwersytetu staje się odzianym w skórę diabłem? Trudno wszakże pogodzić się z tym niewyobrażalnym rezonansem, kiedy po szaleńczym i pełnym emocji występie widzimy nieco przestraszonego, zawstydzonego obcokrajowca bojącego się światła. Czyżbyśmy byli oszukiwani w imię dobrej zabawy?

O takim, a nie innym rozłożeniu akcentów w programie rozrywkowym możemy oczywiście wnosić po dobrym rozpoznaniu mechanizmów życia publicznego przez twórców tego typu rozrywek. Pisał o tym niejeden ze współczesnych filozofów. „Ja” nie jest już tym, czym jest, a raczej tym, jak jest postrzegane. Widocznie współczesny widz co niedzielę oglądający „X-Factor” tak właśnie chce postrzegać gwiazdy. Niemniej jednak, wrażliwa cząstka mnie bije się w pierś i krzyczy głośno w imię protestu przed takim właśnie postrzeganiem artystów występujących w tym programie. Nie każdy z nich jest wszakże osobą przeciętną, a – co nietrudno zauważyć – cierpią na tym sublimowaniu na siłę wszyscy. Tracą siebie, choć nadal świadomie temu przeczą. Wystudiowana poza? Brak odwagi, aby głośno wypowiedzieć rzeczywistość zakulisową? Pal licho taką postawę – nie dość było przykładów z show-biznesu o scenicznym zaprzedaniu mamonie?

Gienek Loska – człowiek z ulicy, jak nazywają go niektórzy. Jedyny, o czym także mówią „niektórzy”, który nie sprzedał się i wciąż jest sobą. Ja mam jednak wrażenie, że i ten artysta uległ wpływom przez ekran telewizora niedostrzegalnym. Łatwo zauważyć, że i on niepotrzebnie poddał się sugestiom masowego ducha sztuki. Zamiast być „Gienkiem z ulicy” (głos to nie wszystko, to nie wszystko…), niepotrzebnie domieszał on do swych uzdolnień wokalnych element zupełnie obcy jego naturze, mianowicie element popkulturowy. To sprawia, że chwilami jego występy wywierają wrażenie wręcz niesmaczne (niesmaczna jest również mina Gienka po ich zakończeniu – grymas niezadowolenia?). Sili się na nowoczesność, na rozmaite udziwnienia w stroju i w pozie, znacznie poniżej swoich możliwości i swojej wewnętrznej siły charakteru. Gdzie podział się duch wolności? Duch artyzmu? Ze smutkiem dostrzegam, że u nas bardziej utalentowani ludzie, usiłując wycisnąć sobie piętno popkultury na czole, w rzeczywistości tracą kontakt z własnym „ja” – w tym przypadku z bluesem – i stają się w końcu niemożliwi. Natomiast jeszcze bardziej przerażające, ale o czym już od dawna wiadomo, jest to, że w Polsce zrobić karierę poza show-biznesem, poza gwiazdkowym nurtem popkulturowym, niezwykle trudno.

Stąd obawy żywione pod adresem występujących i płyty lub też płyt wydanych przez nich w przyszłości. Podczas gdy o Gienka jeszcze się nie martwię, bo swój własny repertuar posiada, to z pozostałymi osobami sprawa może wyglądać mniej ciekawie. Co otrzymamy? Co znajdziemy na sklepowych półkach? Wizja jest przerażająca – kiedy bowiem w programie wymaga się od uczestników uniwersalności, bo ta ponoć jest wyznacznikiem dobrego „artysty” , na przyszłej płycie możemy spodziewać się wielkiej niewiadomej, miszmaszu skomponowanego przez „znawców gustów słuchacza współczesnego”. Piękny głos Ady Szulc w repertuarze disco-pop? Zapewne płytę kupią…nieliczni.