Rozświetlenie: O subtelności Katowic, trudach materialnych artysty i kręceniu waty cukrowej – rozmowa z reżyser Jadwigą Kocur
Spacery po dachach katowickich wieżowców z Kocur Jadwigą. Tak można by zacząć, nawiązując (nawet) zgrabnie do nazwiska Bohaterki. Ale tym razem nie kocią metaforą wymościmy Czytelnikowi dywan. Choć bohaterka wykazuje kocie cechy indywidualizmu, a nawet (ba! z uśmiechem na twarzy) nosi płaszcz wyściełany funtem kłaków kocich pupili – Manna i Materny.
Z Jadźką Kocur spotykamy się pod Zenitem. Nie każe mówić do siebie Pani. Ani Pani Reżyser. Wybieramy północ czy południe? Południe, bo bliższe sercu i tam też mieszka. Gadamy o życiu w Katowicach: Patrz, to mój balkon-faworyt! Na tamtym budynku chciałabym mieszkać, mieć taras, wychodzić rano w szlafroku, pić kawę i czytać gazetę – choć, wiesz, nie pijam kawy ani nie czytam gazet, ale obrazek jest! – podnosi kąciki ust do góry. A ten sklep jest fajny – wiejskie ziemniaki, marchew. Chadzam tu. Choć babka, która go prowadzi – gbur straszny! Oko syci się majem, ciało mrozi (co najmniej!) marzec. Nachylenie drogi – pod górkę, cel – Park Kościuszki, dokładnie – zobaczyć wypięte dupki, które Jadwiga odkryła dwa dni temu. Przebiegamy na czerwonych, zadzieramy głowy, wymieniamy uwagi. Czujnie szukam punktów styku, porozumienia i myślę sobie: chyba złapałam jaskółkę w locie!
Jadwiga – sześcioletnia – pojechała z mamą, pracownikiem socjalnym, a także organizatorką kolonii, odwieźć dzieci na obóz na Mazury. Nie wracam! – uparła się. Jednodniowy pobyt siłą woli przedłużyła do końca turnusu. Nie wie, jakim cudem, bo z mamą nie było łatwo. Gdy turnus się skończył, została na dwóch kolejnych. Wracać nie chciała. Ja się strasznie szybko adaptuję – przyznaje. Chłonność świata – napoczęta. Penetracja nieznanego – trzy, dwa, jeden – start!
Być może nie start, a falstart. Na szczęście raz napoczęte nie traci terminu ważności. Po latach szkolnych spędzonych w Bielsku, gdzie – jak twierdzi – dusi się niemiłosiernie, wyrusza. Z Prowincji w Świat. Do Katowic. Na studia.
Jadwiga-reżyser nie skończyła filmówki, ale filologię polską, co uważny Czytelnik odczuje, poświęcając czas na wysłuchanie opowieści lepkich od… metafor. Lubię się tak do jakiegoś słowa przyczepić – ostrzega mnie na początku rozmowy.
Epizod I „MIASTO”
MZ: Co Cię tu przywiało?
JK: No bardziej: co mnie tu zatrzymało? Bo co mnie tu przywiało, to tak standardowo – studia, potem praca. Warunki ekonomiczne, mieszkanie. Nie ma w mojej historii romantycznej nuty. Przyjechałam z prowincji, ciesząc się na zmianę miejsca zamieszkania. I zostałam. Katowice stały się dla mnie odkryciem dosyć późno. Już jako mieszkanki miasta. I nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to był taki… hmmm… nagły odruch serca – jest tak czasami, że przechodzisz obok kogoś, znasz go długo, rozmawiacie sobie i w pewnym momencie spadają z oczu te gęste zasłony, rzedną i sobie myślisz: o o o! Jaka osoba! I bach! Zauroczenie. A nawet – coś więcej niż zauroczenie, bo podparte wieloletnią znajomością. Tutaj: moją i tego miasta. Tak zaczynałam wchodzić w nie. Rozpuszczać się jak cukier.
MZ: Co rozsunęło te firanki?
JK: To kwestia połączenia się moich dwóch pasji. Jedna jest związana z okresem dwudziestolecia międzywojennego. Dotyczy wszystkiego – muzyki, literatury, sztuki – na szerokim polu. A druga – właściwie zawężenie tej pierwszej – to architektura. Okazało się, że wszystko, co mnie interesowało w architekturze, ma odzwierciedlenie właśnie w Katowicach. Modernizm dwudziestolecia – odkrywanie, bawienie się formą – to czas odkrywania wszystkiego: nowego człowieka, nowego świata, wiara, że można naprawić świat. Czas odważnych eksperymentów, które tak mocno zmieniły oblicze ziemi, tak mocno i tak nagle, bez oglądania się na konsekwencje (które były tragiczne), że do dziś z wieloma z tych eksperymentów nie możemy sobie poradzić. Niemniej siła tworzenia – to był czołg! Młodość! Świeżość! Także w sensie intelektualnym. I to się odzwierciedla w Katowicach.
Ta architektura to też borykanie się… Bo w tym miejscu było to przecież trudne. Region przemysłowy, robotniczy, intelektualnie inny – inżynierski. Dlatego wdarcie się tej świeżości to kwestia ważna. Pokazująca rozmiar siły. Zdarzyło się coś wielkiego w regionie, w którym nic nie powinno się zdarzyć. Bo tu miały być kopalnie, huty, przemysł wydobywczy, nie było skrzydlatych myśli, ale inżynieria. A powstały rzeczy subtelne.
MZ: Subtelne?
JK: Subtelne paradoksalnie, bo to zderzenie, konfrontacja różnych biegunów (coś, co zresztą bardzo lubię!). Poezji, która wdzierała się różnymi kanałami z tą prostą myślą robotniczą, z tą grudą węgla.
Dworzec PKP był doskonałym tego przykładem – z jednej strony ta ciężka bryła, ta toporność, a z drugiej strony – 6 cm!!! Dziś – nie do odtworzenia, dziś mogą najwyżej zrobić 10. To był taki muślin! On był kwintesencją Katowic. Skarbek – też niezły kloc – ale ma taką delikatną, aluminiową, koronkę. Spodek – wielki, mocny, ale, kurczę, jest tak subtelny, jest filigranową baletnicą, on się w środku trzyma siłą lin stalowych, ściąganych i rozciąganych. To jest wręcz niematerialne, niemożliwe w odbiorze. Tak widzę to miasto – jest brudno, jest byle jak, a z drugiej strony – te parki, zobacz! Miasto mocnych kontrastów, niebanalne, nieoczywiste.
Bo z brutalizmem może jest trochę tak, jak z naturą Anglików, którzy ten kierunek w sztuce stworzyli: nie dotykaj! Nie podchodź! – jest dystans. I trzeba z nim trochę pobyć, by wejść w kontakt.
MZ: Dla kogo więc są Katowice? Komu pozwalają się zbliżyć?
JK: Katowice mają stereotyp, że brudno, że brzydko, że co wy tu macie? Ale żeby je zrozumieć, trzeba mieć umysł otwarty. Bo tępe głowy przyjeżdżają i wyjeżdżają szybko. I bardzo dobrze, niech się nie pałętają (śmiech). Ale ludzie z otwartymi głowami, którzy widzą coś więcej i czują trochę inaczej, otwarci na inność, gdy przyjeżdżają do Katowic, są zaskoczeni miastem, odbierają tę energię, te miejsca, wchodzą. Nie każdy przyjeżdża z myślą: Zakocham się w tym miejscu! Prędzej czy później – zakocham się! Ale na zasadzie ciekawości, otwartości w sobie, poczucia wielowymiarowości świata – można kupić to miasto. I wielu kupuje.
MZ: Zapytam o popularnego ostatnio Szukalskiego*. To Stach międzynarodowy – ale z Warty, nie ze Śląska…
JK: Szukalski miał silny epizod śląski! Mam nawet jego zdjęcie, na którym stoi oparty o kiosk – ten z czterema filarami, tu w parku. I inne, na którym po Kościuszki idzie z żoną. Miał epizod, bo Grażyński go skusił. Dał możliwość tworzenia sztuki, były rozmowy na temat tworzenia szkoły, wyglądało to poważnie, ale się pokłócili. Grażyński zlecił Szukalskiemu rzeźbienie Piłsudskiego, który miał stać przy Pl. Sejmu Śląskiego, w tym miejscu, w którym są teraz latarnie. Podobno było tak, że Grażyński zadzwonił do Mościckiego i Mościcki zapytał – Kto będzie robił? – Szukalski – O, Boże! Tylko nie on! Decyzja odgórna. No i Szukalski obraził się – on buńczuczny strasznie był. Ponoć Grażyński za nim jeździł, tłumaczył. Ostatecznie zlecił mu Chrobrego, którego rzeźbił na Politechnice Warszawskiej, bo u nas nie było tak wysokiej hali. No i tam trafiła bomba, gdy pracował. O dziwo asystent zginął, a temu się nic nie stało. Spadł z rusztowania, otrzepał się z kurzu.
MZ: Na czym, Twoim zdaniem, polega międzynarodowość Katowic? Co jest jej kwintesencją?
JK: Przeszłość. Ma poważny wymiar międzynarodowy, to się widzi. Ale paradoks polega na tym, że nie potrafimy oceniać aktualności, jesteśmy trochę ślepi wobec oceny współczesnych wydarzeń, tak sobie myślę. Chyba jestem ślepa! Brakuje mi tego dystansu, nie widzę w danym działaniu, czy jest ono międzynarodowe, czy nie.
Na przykład Spodek. Zero kołtuństwa, małostkowości, jakiejś gry, udawania, że to jest to, że to jest Sztuka. On powstał tak po prostu, bez napięcia. To widać. Udało się. Genialne rzeczy zresztą najczęściej rodzą się przez przypadek. Natomiast cała reszta? Ją trzeba nazwać i dobrze sprzedać.
Hmmm, Śląsk w pewnym sensie być może też stał się wielki przez przypadek?
Gdyby się von Reden nie potknął w Tarnowskich Górach – tak mówi legenda – może by tego nie było? Jak przyjechał po raz pierwszy na Śląsk, potknął się, rozwalił sobie nogę o rudę żelaza. I postanowił zostać, zbadać, zrobić odwierty. I był do tego stopnia przekonany, że zaryzykował wszystkim, co ma, bo król Fryderyk Wilhelm II dał mu kapitał na odwierty z zastrzeżeniem, że jak się nie uda, to wszystko musi mu zwrócić. Udało się. Tak Reden rozbudził przemysł w regionie.
Epizod II „JA_DWIGA”
MZ: W jaki sposób pracujesz? Przychodzi natchnienie i jest dryg czy raczej rzemieślniczo?
JK: Skokowo! Inaczej nie umiem. Chciałabym czasem, bo to daje dużo komfortu. No ale nie jestem w stanie. To też zresztą zależy od etapu pracy. Na etapie koncepcji jestem w zupełnie innym świecie. Czytam, szukam, drążę, odkrywam, wymyślam. Jak mnie coś wciągnie, to nie wyjdę, póki nie skończę! Potem jest etap zdjęć i on jest akurat rzemieślniczy, wszystko zaplanowane, po bożemu. Potem jest czas, gdy muszę ustawić kolejność. A… nie potrafię pisać scenariuszy. Weszłam do zawodu tylnymi drzwiami, nie uczyłam się pewnych rzeczy, robię to intuicyjnie. Gdy zaczynałam pracę, pozwolono mi tak działać. Miałam wszystko w głowie, klatka po klatce, słowo po słowie, nic nie pisząc. Można powiedzieć, że zawodowo wychowałam się na pewnej swobodzie.
Potem piszę narracje. I robię to naprawdę na ostatnią chwilę. Siedzę, siedzę, nie mam weny, ale gdy wiem, że za trzy dni montaż, zbieram się. Śpiąc po dwie godziny! Jestem sina od wypalonych papierosów, zielona od monitora, ale efekt jest! No i po tym się zaczyna montaż.
I to strasznie lubię. Właściwie podobnie fajny moment jak ten początkowy. Jest wyklucie! Czasem, owszem, męczące, ale przyjemne.
MZ: Jesteś wtedy zadowolona z efektów?
JK: Tak, kończę i otwieramy flaszkę (śmiech). Hmmm… Lubię swoje filmy, tak. Może to próżność artysty – jak Oskar Wilde, który powiedział że modne jest tylko to, co ja noszę (śmiech). Lubię, bo one są ze mnie. Chętnie też przyglądam się im z pewnej perspektywy. Dojrzewam też jako twórca. Czasem coś bym zrobiła lepiej – myślę po czasie. Smok [„Dwugłowy Smok” – przyp. red.] np. utorował pewne drogi. Zrobiła się moda na modernizm, dzięki temu jest więcej materiałów, odkrywają się nowe rzeczy. Mogłabym je wykorzystać.
MZ: Twój pierwszy cykl filmowy to Odkrywanie przestrzeni. Powiedz coś o nim…
JK: Nakład się cały rozszedł i w sumie wolałabym, żeby do tego nie wracać (śmiech). To były moje początki. Pierwsze filmy, jeszcze sama w nich występuję. To była współczesna architektura, dokumentacja z lat 90. Zabawne, bo czasem spotykam ludzi, którzy albo mają te płyty DVD w domach, albo mówią: o! To Twoje? Nie oglądałem Trójki, ale na ten program zawsze czekałem.
MZ: Nad czym Ci się lepiej pracowało – nad filmem o Warszawie [Porwanie Europy. Historia warszawskiego 20-lecia międzywojennego] czy o Górnym Śląsku [Dwugłowy Smok]?
JK: Komfortowiej pracuje się w miejscu, w którym się mieszka. Ja do Warszawy dojeżdżałam. Budżet nie pozwolił mi, by tam mieszkać. A fajniej byłoby poznawać to miejsce jako mieszkanka, wydeptać pewne ścieżki.
MZ: A jak prace na Światłami Saturna? Mogę pytać?
JK: No pytaj. Zdjęcia zrobiłam dwa lata temu. Od tego czasu cały czas się uczę, rosnę. Jak dostanę pieniądze na ten film, to chciałabym pewne rzeczy troszkę zmienić. Ale na razie go nie tykam. Udało się pojechać do Stanów, spotkać się z prof. Zalewskim, który konstruował dworzec. Szukałam dwa lata kasy, teraz złożyłam wniosek w jeszcze jedno miejsce – żebym nie mogła powiedzieć, że nie zrobiłam wystarczająco dużo. Ale jeśli to nie wyjdzie teraz, to odpuszczam go. Może musi na niego przyjść czas. Będzie czekał, zarchiwizowany.
MZ: Kurczę, jesteś młoda, zdolna i… taka blokada? Nie myślisz o tym, żeby wynieść się z tego kraju?
JK: Myślę. Ja już puściłam te liny, których się kurczowo trzymałam. Jestem nawet zaangażowana w rozmowy. Nie wiem, czy wyjadę na stałe, pewnie nie. Chciałabym się przewietrzyć. Wiesz, chyba jestem już myślami gdzie indziej…
MZ: Gdzie?
JK: Nie chcę zapeszać. Korci mnie, ale nie będę na razie mówiła.
Powiem szczerze, że najchętniej to bym walnęła jedną albo dwie reklamy, bo …(śmiech) nie byłam pół roku w Douglasie i nie kupiłam sobie żadnych nowych tusiek. A poważnie, dostaję szału, gdy nie mogę sobie kupić książki, jaka mi się podoba. A lubiłam to robić i nałogowo kupowałam. Czasem dla jednego zdania, na którym mi zależy. I niestety też… nie umiem oddawać książek…
MZ: Nic Ci więc nie pożyczę.
JK: Masz rację, musiałabyś o tym sama pamiętać!
MZ: Nad czym teraz pracujesz?
JK: Też nie chcę zapeszać. Dojrzałam już to tej zasady. Dam znać, być może w połowie czerwca.
MZ: A dla kogo właściwie robisz filmy?
JK: Dla siebie. Właściwie to jest tak, że Dwugłowy Smok powstał tylko dlatego, że chciałam go zrobić. Zobaczyłam go. Tak mnie zaintrygowała historia Górnego Śląska, że zaczęłam na własną rękę szukać odpowiedzi na pytania, a równocześnie – pieniędzy. I to samo było z kontynuacją – Światłami Saturna. To jest mój wyraz fascynacji i szacunku dla tego miejsca. Bo to był czas gigantów, przed wojną i po wojnie, wielkoformatowe osobowości!
Epizod III „LUDZIE”
MZ: Są teraz takie osobowości?
JK: Znów jestem ślepa na teraźniejszość. Czasy się zmieniły. Wcześniej mieliśmy o co walczyć, jedni drugim musieli coś udowadniać i to była walka na idee. Czy są tacy dziś? Nie wiem. Znam ludzi z przeszłości, a teraz… Są. Też są. Tylko, wiesz, są niezauważalni. Z takich talentów to na pewno chłopak, z którym pracuję przy filmie – Michał Kopaniszyn. To jest, moim zdaniem, facet ze światłem we włosach. Lubię z nim montować filmy. Nie jest zawodowym montażystą, zajmuje się technikami audiowizualnymi, eksperymentuje z wideoartem i ma niezwykle otwarty umysł. Facet jest świeży, ciągle świeży. Ale… hm, biedę klepie. Podobnie zresztą jak ja. Może to jest wyznacznik wielkości? (śmiech) Kopaniszyn jest bez wątpienia dużego formatu artystą!
Kto jeszcze? Irma Kozina. Człowiek, który szuka, zaczynając sam od siebie. Mogłaby naprawdę zrobić tyle, ile trzeba, ipowiedzieć wystarczy! To jest taki typ naukowca, którego by się chciało mieć na pęczki. Prof. Kozina jest niezwykłą osobą, widzi dużo więcej, ma nosa, jest niezwykle zapładniająca. Lubię z nią rozmawiać, wymieniać myśli.
Z przyjemnością wspominam odcinki Odkrywania przestrzeni, w których robiłam kościoły Stanisława Niemczyka. To architekt dużego talentu i głębokiego ducha. Nie robi rzeczy, myśląc o tym, że muszą być dziełem sztuki, ale tak po prostu – i one tak po prostu mu wychodzą! To jedyny architekt, który nie ma tych białych rączek. Jest rzemieślniczy, przy konstrukcjach sam dużo pracuje fizycznie, jest duchem i ciałem na budowie. Jak chleb bierze ten kamień do ręki i dzieli się nim z rzemieślnikami. Zero gry.
W odcinku o jego kościołach, a był to pierwszy odcinek, po rozmowie z Niemczykiem pomyślałam, że nazwę cykl Oswajanie Przestrzeni, bo on o tym mówił, że przestrzeń się krok po kroku oswaja. Ale większość osób nie rozumiała tego tytułu, musiałam się postawić bardzo, no i ostatecznie zmieniłam na odkrywanie. Byłam pod wrażeniem człowieka, wielkoformatowy.
MZ: Na czym polega istota wielkoformatowości?
JK: Energia. Talent. Dystans do siebie. Dystans do świata. Taki jest też prof. Wacław Zalewski – konstruktor dworca. Jego syn, gdy byłam u nich w Stanach, powiedział mi: Jego tu nie ma, on sobie żyje w świecie liczb. Rzeczywiście, facet żyje w innym świecie – ten świat jest tylko chwilę. To jest dobre. Jak człowiek ma swój świat, to go nie dotykają takie małe rzeczy. Na ile potrafisz znosić potknięcia o kamyki i na ile potrafisz nie wytoczyć armaty przeciwko wróblom? – to jest chyba dobra miara człowieka w swoim świecie i może też człowieka wielkoformatowego?
MZ: Od początku zawiązania jesteś członkinią Stowarzyszenia Moja Miasto? Czujesz się osobą, która aktywizuje Silesię?
JK: Nie. Chłopcy znają się bardzo długo, długo działają i robią to wystarczająco skutecznie. Ja tam jestem bardziej ozdóbką, głową do odliczenia. Od grudnia zalegam zresztą ze składkami, ale na razie jeszcze mnie nie wyrzucili (śmiech).
MZ: Jak oceniasz działania oddolne mieszkańców na rzecz Katowic? Czy to moda?
JK: To nie jest kwestia mody. Raczej przypadku i osobowości. Osobowością SMM, jak wspominamy już o stowarzyszeniu, jest Dominik Tokarski. Ma charyzmę, robi to, co robi, bo ma taką wewnętrzną potrzebę. Nie chcę go gloryfikować, ale ma taki rodzaj wewnętrznej energii, który ściąga i skupia wokół siebie określoną liczbę ludzi. Ale to on przewodzi stadem.
Poza tym, jest rzeczywiście taka grupa ludzi. Czasem nie wiadomo skąd, pojawiają się tacy przewodnicy, którzy te owce za sobą pociągną. Każdy ciągnie takie stado owiec, jaką ma energię. Przyciąga swoich. A cała reszta… są to tak zwani epigoni. I dobrze, że też są, bo wodzowie nie są w stanie zrobić wszystkiego. Potem są też naśladowcy, ci, którzy się podpinają. Ale to też dobrze. Nie ma co złościć się, że ktoś ode mnie odgapił, zerżnął, bo to znaczy, że ta energia się zagęszcza. Każdy ma swoje powody: jeden, bo to czuje, inny, bo ma swoje korzyści. Ale jego korzyści rodzą korzyści innych osób, a w konsekwencji korzyść miejsca.
To jest jak wata z cukru. Najpierw jest patyczek i rozsypany cukier. Dzięki energii lepi się wokół patyczka, staje się to całością.
MZ: Czyją rolą jest nakręcanie waty? Instytucji? Działań indywidualnych?
JK: Moim zdaniem, nie jest możliwe, by zrobić to odgórnie. Jesteśmy częścią przyrody i to jest nasz naturalny odruch.
Już tak jest świat skonstruowany, że dąży do minimalizacji energii. Minimalizacja. Generalnie działając, robisz coś do wyznaczonego punktu i raczej nic więcej niż ci każą. Więc jeśli urzędnik nie będzie miał imperatywu wewnętrznego, to nie zrobi nic wielkiego. Nie można oczekiwać, że urzędnicy nakręcą watę, chociaż się i to zdarza. Ale można oczekiwać współpracy i wzajemnego nakręcania się. Współpraca przynosi efekty. To widać bardzo wyraźnie na przykładzie działań w ramach ESK 2016.
Pozornie świat jest jakimś ładem, który każdego dnia oglądamy. Ale ciągle człowiek strzela, a Pan Bóg kule nosi. Można się zagubić albo i odnaleźć. Ja wierzę, że wszystkim rządzi Kosmo.
MZ: Gdzie w Katowicach jest ta energia skupiona? Jak oceniasz nas w konkursie o tytuł ESK?
JK: Wiesz co, ESK to jest fajna rzecz. To jest, powiem więcej, szczęście dla tego regionu. To też może przypadek, że rzutem na taśmę zaczęliśmy się o tytuł ubiegać. Ale ta machina już ruszyła, lud powstał, bryła została ruszona z posad. I tego się już nie zatrzyma. Nie wiadomo, gdzie to poleci i jak się to będzie rozwijać, ale się nakręciło. I jakkolwiek by o ESK mówić, bo zawsze będzie się jednym podobało, innym nie, ale to się dzieje i to jest najważniejsze. Efekt może za 20 lat uda się ocenić.
MZ: Dziękuję za rozmowę!
JK: Ja też dziękuję!
—————————————–
* Niedawno zawiązał się „Społeczny Komitet Odtworzenia Płaskorzeźby Orła Piastowskiego autorstwa Stanisława Szukalskiego w Katowicach” > link do artykułu w GW.
—————————————–
//. Jadwiga Kocur:
>Debiutowała autorskim cyklem programów o architekturze „Odkrywanie przestrzeni”, realizowanym dla katowickiego Ośrodka TVP w latach 2003r do 2006 rok. Cykl obejmuje 21 dwudziestominutowych filmów dokumentalnych, będących zapisem zmian zachodzących w architekturze ostatniego 10-lecia nie tylko na Górnym Śląsku.
>Współpracowała z Discovery Chanel przy realizacji 3-częściowego filmu dokumentalnego dla… cyklu Inżynieria Ekstremalna, przedstawiającego kulisy powstawania wielofunkcyjnego kompleksu nowej generacji „Złote Tarasy” w Warszawie, obecnie największego „dachu świata”.
>Autorka filmu dokumentalnego „Dwugłowy Smok”, który przez pryzmat architektury opowiada krótki epizod wspólnej polsko-niemieckiej historii, którą rozpoczął w 1921 roku podział Górnego Śląska na dwa wrogo nastawione do siebie Państwa a zakończył wybuch drugiej wojny światowej.
>W 2009 premierę miał dokument „Porwanie Europy. Historia warszawskiego 20 – lecia międzywojennego”. Film został przyjęty entuzjastycznie nie tylko wśród miłośników architektury.
>Obecnie wciąż szuka środków na realizację filmu „Światła Saturna” i pracuje na innymi rzeczami, o których na razie – sza!