Z familoka w świat: Ostre kontury nie pozwalają dostrzec ważnych drobiazgów – wywiad z Małgorzatą Tkacz-Janik
Richtig gryfno frela – mówią o niej członkowie RAŚ-u, inni nazywają ją zagorzałą feministką lub ekolożką. W 2010 roku wybrano ją na przewodniczącą partii Zieloni 2004 oraz została radną Sejmiku Śląskiego. Rok wcześniej została nominowana przez „Gazetę Wyborczą” do tytułu Polki Roku 2008. – Cały czas jestem osobą poszukującą – opowiada Małgorzata Tkacz-Janik. O tych poszukiwaniach, miejscu kobiety w naszym regionie i kraju oraz kamienicy jak z prozy Brunona Schulza można przeczytać w kolejnym wywiadzie z cyklu „Z familoka w świat”.
Współpracuje Pani z wieloma organizacjami, czasem tak różnymi, jak Związek Zawodowy Górniczek z Radlina, Rada Honorowa Fundacji „Iskierka” czy GiGa Śląsk. Kim pani właściwie jest? Kulturoznawczynią? Polityczką? Działaczką organizacji pozarządowych?
W różnych dokumentach wpisuję rozmaite zawody lub role, trochę się tym bawię, choć traktuję to w sumie bardzo poważnie. Czasem więc piszę „nauczycielka akademicka”, „działaczka społeczna”, a czasem „polityczka”, rzadko, ale jednak dodaję – „dziennikarka”. Kiedy wiem, że mam do czynienia z nowoczesnymi formularzami wpisuję – „freelancerka”. Cały czas jestem osobą poszukującą, jest we mnie na tyle silnie rozwinięty gen wolności lub – jak kto woli – emancypacji, że najważniejsze jest dla mnie to, żebym pomimo wielu zajęć czuła własne continuum, tę swoistą auto-tożsamość, która pozwala mi być wciąż mną w zupełnie różnych figurach społecznych i wewnętrznych. Jeżeli podchodzę do jakiegoś zadania, to staram się je obejrzeć z każdej strony i zapytać samą siebie, czy w ogóle je rozumiem, czy będę się mogła z nim zmierzyć jako osobowość, bowiem to wydaje mi się równie ważne, jak wiedza na jakiś temat lub adekwatne kompetencje merytoryczne. Ten miękki, kobiecy aspekt traktuję twardo jako naczelne kryterium. Cenię intuicję i we wszystkich rolach staram się rozumieć innych, ale to rzadko się udaje.
Często nazywają Panią feministką, jednak mam wrażenie, że to słowo, chociaż tak powszechnie używane, wciąż jest niejasne. Feministka kojarzy się z kobietą ubraną po męsku, która nie chce siedzieć w kuchni. A przecież mam wrażenie, że chodzi o coś więcej. Co to znaczy być feministką?
Oczywiście zgadzam się z Pani tezą, że chodzi o coś więcej. Popatrzmy więc na feminizm z wielu stron.
Osobiście uważam feminizm za głęboko humanistyczny projekt intelektualny. Ideowy, zawsze skierowany w przyszłość, bo na razie kultura, w której żyjemy, ma ściśle określone relacje władzy i zależności, co determinuje podział ról płciowych. Ten podział zazwyczaj jest niesymetryczny. Być może w przyrodzie nie ma w ogóle symetrii, ale nie jesteśmy już przyrodą (śmiech), nie jesteśmy naturą, choć niektórzy przekonują nas, że tak jest. Staliśmy się istotami należącymi przede wszystkim do świata cywilizacji i już od dawna nie tworzymy naszego życia, bazując na „naturalnych podziałach”. Możemy tworzyć różne relacje, także te między mężczyznami i kobietami. U zarania cywilizacji różnice biologiczne zdecydowały o męskiej dominacji zbudowanej na sile fizycznej. Do dziś ta dość prymitywna zależność często określa relacje ekonomiczne, podział władzy, ekonomię i historię. Feminizm obnaża i dyskredytuje ten porządek jako niesprawiedliwy dla kobiet. Ponadto wraz z rozwojem demokracji liberalnej rozpoczął się proces zrównania płci, np. pod względem praw, choć także obowiązków i wymiany ról, co z drugiej strony wielu kobietom także nie odpowiada.
Można na feminizm patrzeć holistycznie. Wiele nas różni, ale przecież „całości nie da się sprowadzić do sumy jej składników” i to właśnie jest fantastyczne. Jesteśmy różni i dlatego, gdy się spotkamy i rozpoczniemy rozmowę, objawi się w całej pełni zarówno ta męska, jak i żeńska strona rzeczywistości. Jeśli staniemy ponad własną płcią, to zobaczymy świat w pełniejszej odsłonie. Wierzę w to. To chyba jedyna moja religia.
Historia feminizmu to z kolei ujawnienie dramatycznej karty wyzysku kobiet (nie tylko w kulturze patriarchalnej/kulturach patriarchalnych). To opis walki z tym bardzo powszechnym, niestety, zjawiskiem. Kultura miasta, era przemysłowa, skupienie wielu ludzi na małym obszarze oraz pojawienie się problemów społecznych na skalę masową doprowadziło do punktu zwrotnego w historii kobiet. Przepraszam za te skróty myślowe, odsyłam do książek i artykułów. Warto bowiem wiedzieć nie tylko to, że feministki wyszły na ulice Nowego Jorku i sprzeciwiły się niewolniczej pracy, ale także to, że feminizm dał i daje bardzo dużo kobietom – np. dziś w krajach afrykańskich, gdzie kobiety stały się właściwie synonimem przetrwania, to one dzięki dotacjom z WHO i parytetom (np. Rwanda) sadzą drzewa, chronią klimat (w ten sposób „zatrzymując wodę”), organizują pracę, „dają życie”. W Europie organizacje kobiece pomagają imigrantom i emigrantom, mediują, tworzą sieci pomiędzy ubogimi kobietami lub tymi, które np. stały się przedmiotem handlu ludźmi, co – zaznaczmy – jest jedną z najbardziej rozwiniętych gałęzi gospodarki, a na co politycy w spodniach niezmiennie przymykają oko.
Co dzisiaj jest ważniejsze: uświadomienie kobietom ich praw czy działania na rzecz tego, by je zyskały?
Dla mnie zawsze najważniejsza jest rozmowa z kobietami, poznanie problemu indywidualnego. Walka o prawa powinna wynikać ze zinternalizowanej świadomości i być działaniem zbiorowym, bo to także cel polityczny. Moja praca z kobietami udowodniła mi jednak, że jeśli za nami (kobietami) stoi prawo, to po prostu jest się do czego odwołać. Oczywiście – oprócz prawa są prawnicy, umorzenia, oddalenia, ale bez prawa/praw nie mamy szansy się bronić lub decydować o sobie w tej rzeczywistości społeczno-politycznej, z którą przychodzi się nam w Polsce mierzyć, np. w zakresie praw do emerytury, zasiłków, nie mówiąc już o prawie do aborcji. Tak było w przypadku Alicji Tysiąc, gdy wystąpiła przeciw „Gościowi Niedzielnemu”. Stałam za nią murem podczas wszystkich katowickich rozpraw w 2009 roku. Zawsze podkreślam – miała do tego prawo! A to właśnie chciano jej odebrać! Z innej strony „Sprawa Alicji T.” to właśnie przykład indywidualnego kobiecego losu, który krzyżuje się z patriarchalną polityką i… wygrywa dzięki obowiązującemu prawu.
Kobiety nie znają swej historii (jak mówią feministki – Herstorii) – trzeba więc napisać tę „herstorię”, np. śląską herstorię, aby pokazać, jak ważna jest jej kobieca odsłona. Pokazać to, że byłyśmy i zawsze pełniłyśmy równoważną, choć inną rolę, która została zdewaluowana, zdeklasowana, pomniejszona, przypisana strefom nic nieznaczącym dla głównego nurtu historii.
Świetnie o tym pisze Bożena Keff w Utworze o Matce i Ojczyźnie. Odnotowuje w tym tekście pewną figurę, opisuje Polaka-mężczyznę, jest to ktoś taki, kto w wielkim skrócie: „rozpętał powstanie i poszedł na ryby”. A teraz po tym zrywie trzeba posprzątać, odbudować świat, relacje międzyludzkie, wielkie i małe sprawy codzienności, a tu nie ma komu. To trochę jak w Afryce, nie uważa Pani? Schemat ten sam. Afrykański facet wojuje z obcym plemieniem i nie ma komu sadzić drzew, polski facet, co prawda spłodził syna, posadził drzewo, ale zaraz potem poszedł na ryby albo na piwko. I w statystycznej większości na kobiety spada całe to „krzątactwo” (określenie prof. J.Brach-Czainy) i Polki milczą i sprzątają, i piorą, i porządkują, i wychowują, i organizują, i budują, i oszczędzają, itd. i robią się z nich takie „matki Polki”. I ten cały układ jest szalony, niesprawiedliwy i archaiczny. Pararomantyczny z natury, przestaje być romantyczny w realu. Urealnione Polki raczej męczą się duszone w tym nacjonalno-romantyczno-ultrakatolickich sosach. To moja bardzo osobista opinia i nie zawaham się jej bronić. Mam sporo argumentów, ostatnio stale rozmawiam z bardzo młodymi kobietami, które usiłują się z tego creme de la creme wydobyć i opowiadają mi o różnych pułapkach zastawianych na nie podczas niedzielnych, rodzinnych obiadów u teściów, a czasem nawet u własnych rodziców.
Chciałabym też, żeby kobiety jak najczęściej rozmawiały o tym, że często muszą po mężczyznach sprzątać – doprowadzać świat do porządku, równowagi. Spójrzmy na „odfeminizowany” rozwój naszego kraju. Chcemy budować kilometry autostrady (skądinąd kończy się na deklaracjach), a nie myślimy o tym, kto nimi będzie jeździł. Przez 20 lat transformacji likwidowano przedszkola i zrobiono to bardzo skutecznie, przerzucając obowiązki wychowania i opieki na kobiety, które pozostały bezgłośną politycznie grupą. Dopiero teraz trochę się to zmienia. Słyszymy: budujmy stadiony – a co z młodzieżowymi domami kultury, co z ośrodkami zdrowia? Chciałabym, żeby kobiety zauważyły, że polityczny dyskurs męski i kobiecy bardzo się różni, zwraca uwagę na odrębne rzeczy. W ekonomii europejskiej i globalnej istnieją już pojęcia takie jak „ekonomia opieki” i to jest wyliczenie kosztów – twarda dana zbudowana na „miękkich kwestiach”. Chciałabym, żeby kobiety to poczuły – tę ekonomię, która ich już nie wyklucza – i zdobyły się na solidarność ponadklasową, doszły do porozumienia przynajmniej w kilku tematach. Wiem, że to trudne, chociażby dlatego, że kobiety socjalizowane były przez setki lat w „cnocie”, rywalizacji o męża. Nadal często o to walczą, nawet gdy się do tego nie przyznają. Gdyby udało się kobietom przepracować tę barierę, być może zauważyłyby, że rzeczywistość ustalona prawem o męskiej proweniencji stawia kobiety w gorszej pozycji, jest do nich niedostosowana.
Aby nie było tak poważnie i – niestety – trochę smutno, dodam, że interesuje mnie także w feminizmie to, co nazywam „darciem pierza”. Marzę o tym, żeby wróciły do łask międzypokoleniowe spotkania kobiet, żeby odbywały je regularnie i wytworzyły własne poczucie siły, rytuały i narzędzia wsparcia w przestrzeni publicznej. Faceci to umieją, czerpią z tego siłę. Chodzi więc o to, by kobiety nawiązywały ze sobą kontakt i budowały nowe silne związki, język, pojęcia uwspólnione i ukierunkowane politycznie – na zewnątrz, nie tylko do wewnątrz. Nie możemy się ograniczać do spraw domowych, bo wtedy łatwo nami zarządzać. Nie wierzę w projekty centralnie zadekretowanej równości kobiet, ale wierzę w siłę ponadpokoleniowych dialogów i próby pokonania barier w bardzo na powrót klasowym polskim społeczeństwie. Margarett Mead mówiła np. o kulturze postfiguratywnej. Chodzi o to, by córki uczyły matki i babki „nowych narracji”, ale żeby efektem była synergia i siła, a nie dominacja młodości mądrej wyłącznie młodością i narzędziami najnowszych technologii.
W tradycji śląskiej miejscem kobiety jest dom, a w zasadzie kuchnia. Z drugiej jednak strony pokazuje się jej dominację na tym polu. Charakterystyczny jest obraz męża oddającego do zarządzania kobiecie swoją wypłatę. Jaki właściwie jest status kobiety w tradycyjnej śląskiej rodzinie i jakiej zmianie uległ on na przestrzeni lat?
Nie wiem tego z własnego doświadczenia, gdyż nie wychowałam się w tytułowym familoku, ale w czynszowej kamienicy, w oficynie w Gliwicach. Tak się złożyło, że mieszkali i mieszkały tam przedstawiciele i przedstawicielki – jak mi się wówczas wydawało – całego świata – Ukraińcy, Żydzi, Niemcy, Ślązacy. Mogę więc tylko powiedzieć, jaką pozycję kobiet zaobserwowałam przy różnych okazjach. Wiele znaczących scen widziałam w czasie mojej kampanii wyborczej. Pewnego dnia podeszłam z ulotką do starszej pani przechadzającej się z mężem po parku. Ona jednak, zanim wzięła ulotkę, spojrzała na niego i dopiero, gdy ten kiwnął głową, przyjęła ją. To była bardzo przejrzysta odpowiedź na pytanie: kto tu rządzi. Odpowiadając dalej na Pani pytanie, chcę powiedzieć, że to nieprawda, iż mężczyzna, oddając kobiecie wypłatę, oddaje jej władzę czy połowę władzy. Zastanówmy się, nad czym właściwie kobieta sprawuje ten niby-rząd? Nad organizacją domu? To często zwalnia mężczyznę z wielu kłopotliwych zobowiązań. Ponadto ta pozorna władza nie ma przełożenia na strukturę życia społecznego, a już na pewno nie na polityczną równość – równowagę obu płci. Mężczyzna często zostawia ten tzw. galimatias i idzie np. do… Sejmiku Śląskiego. Trochę żartuję, ale tylko trochę, bo od dawna bardzo uważnie przyglądam się panom politykom. Ostatnio mogę wręcz prowadzić badania terenowe, bo zostałam radną Sejmiku. Zasiada w nim obecnie 14 kobiet. Pierwszy raz w historii samorządności Śląska kobiety są także członkiniami zarządu województwa, ale nie łudźmy się – jest to nadal świat bardzo męski. Proszę się przejść po szacownym i skądinąd okazałym budynku Sejmu Śląskiego i popatrzeć na zdjęcia z ostatnich stu lat – ani jednej kobiety. W pierwszym odruchu można pomyśleć – kobiety śląskie przez ostatnich 100 lat siedziały w domu i w kościele, zajmując się wypłatami mężów, wychowywaniem i rodzeniem potomstwa oraz całą tą nieznośną buchalterią domową oraz ww. „krzątactwem”. Oddawanie pieniędzy jest więc dobrze zakamuflowanym pozorem dzielenia się władzą, jest właściwie jej kupowaniem, sponsorowaniem i reprodukowaniem patriarchalnej relacji władzy. Najgorszy i najbardziej upokarzający historyczny komiks na ten temat, jaki przychodzi mi do głowy, to następująca sekwencja obrazów: kobiety stojące przed kopalnią i czekające na wypłaty swoich mężów, aby ci nie zdążyli wydać ich w knajpie. Mechanizmy tego układu przetrwały do dziś i kryją się w „tradycyjnym podejściu do kobiety”, która jest królową w sensie jedynie rytualnym i symbolicznym tylko (lub aż) w przestrzeni domowej. A chodzi o to, abyśmy miały wybór, czy chcemy tego, czy nie. W tym miejscu podkreślmy – feministki – wbrew temu, co się sądzi o ich poglądach – twierdzą, że sfera domowa jest bardzo ważna, choćby ze względu na przeliczalne na realne kwoty wszelkie starania i prace kobiet w domu. Niestety często same kobiety nie traktują ich wystarczająco poważnie.
Co się dzieje, gdy kobiety chcą wyrwać się z domu i znaleźć pracę? Jak wygląda ich sytuacja na śląskim rynku zatrudnienia?
No właśnie, kobiety muszą się „wyrwać”, a faceci po prostu „wychodzą do pracy”, do swojego życia, realizując osobiste, podmiotowe ambicje. Przyznam otwarcie, że przez lata, nie mając dowodów, powtarzałam to, co ostatnio czarno na białym potwierdziły badania Wojewódzkiego Urzędu Pracy (z grudnia 2010 r.) opracowane w ramach Programu Operacyjnego Kapitał Ludzki. Zbadano w nich, z podziałem na płeć, rynek pracy województwa śląskiego. Opracowanie mówi jasno, że więcej kobiet jest bezrobotnych, ich zarobki są niższe i mają więcej problemów z powrotem na rynek pracy, szczególnie po urlopach macierzyńskich lub wychowawczych. Wielkie problemy mają również kobiety w wieku 45-50+. To bardzo zła prognoza dla Śląska, dlatego że w najbliższych latach ten obszar będzie głównie zamieszkany przez kobiety w tym wieku. Pojawia się pytanie – co taka kobieta będzie tutaj robiła, gdy już powstaną te wszystkie hucznie zapowiadane stadiony z żółto-niebieskimi krzesełkami oraz autostrady, otwierane poprzez przecięcie biało-czerwonych wstążek i kropidło. A co będzie, gdy tej pani raczej nie będzie stać na samochód? Kto pomknie DTŚ-ką do kolejnego wypasionego hipermarketu? Ale dość ironii, choć wydaje mi się ona uzasadniona, ze wspomnianego przeze mnie raportu wynika dziś jasno, że stereotypy dotyczące tradycyjnie rozumianej roli płciowej kobiety (żona/matka/opiekunka/pocieszycielka) są wciąż na Śląsku silne i rzeczywiście stanowią barierę rozwoju osobistego i zawodowego sporej liczby kobiet.
Co więc trzeba na Śląsku zmienić, żeby kobietom żyło się lepiej?
Przede wszystkim potrzeba kobiecego głosu w przestrzeni publicznej. Nowego języka mediów, które pochyliłyby się nad kwestiami równościowymi np. na rynku pracy. Potrzeba nowych krytycznych kryteriów opisu rzeczywistości kulturowej i ekonomiczno-społecznej. Można zaproponować parytety i kwoty tam, gdzie jest władza do podziału, trzeba dbać o to, by kobiety zasiadały w różnych instytucjach, np. we władzach uczelni wyższych. Myślę, że najważniejsza jest jednak edukacja zorientowana genderowo, która powinna być wprowadzana już od przedszkola. Kompetencje genderowe pomagają przełamywać stereotypy, rodzą empatię, że tak powiem „ponadrodzajową”.
Wspomniała Pani, że wychowała się w miejscu spotkania wielu kultur. Na ile ta przestrzeń miała wpływ na Pani dzisiejsze poglądy?
Wielokrotnie jako dziecko przeprowadzałam się, ale największy wpływ na mnie miała oficyna przy al. W. Korfantego w Gliwicach. I choć widok z okien był tam nieszczególny – wieża kościoła, kawałek nieba i kilka gołębi, to można było w nim dużo zobaczyć. Często chorowałam, całymi tygodniami, więc nauczyłam się budować na tych kilku elementach własne wymyślone historie. Cała rodzina i sąsiedzi przynosili mi książki do czytania. Żyłam opowieściami i fabułami, jednocześnie interesowali mnie ci wszyscy sąsiedzi – zwłaszcza, że nie mieszkało tam zbyt wiele dzieci, stałam się więc szybko „starą maleńką”. Pierwszym moim doświadczeniem społecznym i politycznym – jak oceniam to teraz – było nieświadome dotykanie i przekraczanie granic. W tym obcowanie z różnymi narodowościami. Podany był mi świat niejednorodny i tak go teraz rozumiem, ale nie ma w tym nic z niepokoju. Nie potrzebuję konturów, chyba że chodzi o zaobrębienie dziurki guzika, czego mnie nauczono dość dobrze.
Uwielbiam komiksy. Gdybym więc poświęciła się sztukom plastycznym, na co zapowiadało się przez pierwszych 15 lat mego życia, to narysowałabym historię tej oficyny: dom na rogu ulic przy parku, lata siedemdziesiąte. Gierkowszczyzna. Na parterze, w najciemniejszym mieszkaniu z wielgachnym, przytłaczającym całą przestrzeń fortepianem żyją dwie siostry wychowujące młodzieńca. Nie wiadomo, która z nich jest jego matką, z jakiego łoża się wziął. Kobiety są zubożałymi arystokratkami, a on bon vivantem i tak mijają ich dziwne dni. Dziecko, czyli ja, która ich obserwuje, nie rozumiem tego układu, ale fascynuje mnie tajemnica i zdjęcia, które mi pokazują starsze panie oraz niezwykła muzyka, którą potrafi zagrać ten ich wspólny syn.
Na pierwszym piętrze mieszka silna, solidnie zbudowana, nisko zawieszona Ślązaczka albo Niemka – kto to dziś ustali? Wtedy też nie było wiadomo do końca. Pani tego nie pamięta, ale w wysokich oknach czynszowych kamienic wisiały dawniej krochmalone, co najmniej 3-metrowe firany. Ta kobieta z drugiego piętra zajmowała się właśnie praniem, krochmaleniem i naciąganiem firan. Prowadziła biznes i trzymała wszystkich krótko, robiła też – jak to mówiła moja babcia – „niemieckie torty” z galaretki owocowej i biszkoptowego ciasta. Zawsze za słodkie. Na drugim piętrze mieszka chyba-Żyd. Chyba, bo wszystko było w tym domu „chyba” – no taka „ulica Krokodyli”, po prostu schulzowski komiks. To cudowny przypadek, że mogłam dorastać w takim fantasmagorycznym otoczeniu.
Co dzisiaj jest dla Pani najważniejszym celem, największym wyzwaniem?
Teraz jestem przede wszystkim przewodniczącą partii politycznej i mamą maturzysty. Chciałabym więc, aby w polskim Sejmie pojawili się Zieloni, którzy w europejskich parlamentach są siłą polityczną od dziesięcioleci (w Niemczech nawet zwyżkują ostatnio w Badenii i Nadrenii). Marzy mi się też większa aktywność społeczna kobiet – wzrost ich świadomości, niwelowanie różnic ekonomicznych i kulturowych. Prywatnie jako „Mamamacka” (to taka moja ksywa) powiem tylko: mój syn jest fajny, lubię go, a nie tylko kocham tak „po maminemu”, więc myślę, że gdy zda maturę, pewnie dobrze się poczuje, życzę mu tej lekkości serca po ogłoszeniu wyników i odpoczynku, fantastycznych wakacji z Marią. Bardzo kocham żyć i to jest największe wyzwanie.