Bo w buszu trzeba być sobą

Pewne książki zdecydowanie łatwiej jest recenzować niż inne. Beletrystyka, popularnonaukowe, specjalistyczne – nie wiesz, czego możesz się spodziewać, ale wiesz przynajmniej, czego od nich wymagać. Z książką o podróżach wiąże się ta trudność, że recenzować ją to trochę jak oceniać życie człowieka, który ją napisał. Albo czyjeś życie, które tak, a nie inaczej napisało się samo.


Wielu podróżników lubi opowiadać, dzielić się przeżyciami, doświadczeniem. Jedni wydają książki – drudzy publikują wspomnienia na forach podróżniczych i jeżdżą na slajdowiska. Poziom ekstrawertyzmu jest zazwyczaj wysoki. Im bardziej nieopisane rzeczy przeżyli – tym większa potrzeba, by to utrwalić. Pokazać, dać dowód, urodzić w namacalnej formie ten worek wspomnień i refleksji. Byśmy my, czytelnicy, mogli – rozwiązując go – poczuć choć namiastkę tego, co im dane było przeżyć.

Metafora worka nie pojawia się przypadkiem – książki relacje zapalonych globtroterów to często powrzucane między ładnie ilustrowaną okładkę strzępy opisów przyrody, rozemocjonowanej, przegadanej fabuły, refleksji oraz wiedzy – od geografii, przez geologię, historię, antropologię, na legendach kończąc. Urywkowość myśli może rekompensować poruszająca oprawa fotografii z podróży. Fotografii, których barw, w oparciu o własną kulturę i język, nieraz nie potrafimy nawet nazwać.

O tym, na czym polega trudność w ocenie podróżniczych worków, musiałam przekonać się na własnej skórze blisko rok temu, kiedy banalną wycieczkę do Włoch wybuch wulkanu na Islandii zmienił w (dotychczasową) podróż życia. Nieoczekiwany zwrot akcji – jak wrócić do domu bez grosza przy duszy? – strach, adrenalina, na końcu radość – z rozsądnych decyzji, uśmiechów losu i bezpiecznego powrotu. Refleksji o życiu i sobie samej – na pęczki. Po powrocie chciałam to spisać, by nie umknęło. Po kilku podejściach odeszłam jednak od tego zamiaru, czując, że walory literackie zdecydowanie silniej lgną do wyobraźni i uniesień umysłu, a chęć wypowiedzenia niewypowiadalnego daje w efekcie bełkotliwą opowieść szaleńca.

Stawiam tezę, że chęć szczerego, wiernego przekazu zbyt intensywnych przeżyć nie potrafi karmić się literackością. Szaleniec snuje swą opowieść, w niektórych momentach przyspieszając jej bieg, w innych zwalniając, ale, słowo daję, jeśli – jako czytelnika – uwiedzie mnie przy tym swoją szczerością, słuchając go, przestaję zwracać uwagę na to, czy skraca i rozciąga film w tych momentach, w których odbiorca mógłby sobie tego życzyć. Bo to nie film i nie fikcja, ale część jego życia. Opowieść zawsze będzie selektywna, ale tu i ówdzie pojawiają się ślady niesamowicie prywatne, jak szukanie odpowiedzi na pytania – kim jestem? Skąd przybywam? Dokąd prowadzi moja droga?

Czy Marek Tomalik najnowszą książką Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia popełnił wspomniane wcześniej (naturalne?) grzechy literatury podróżniczej? Popełnił. Język opowieści jest barwny, ale trudno powiedzieć, by szczątki fabuły przeplatane informacjami trzymały w napięciu. Pewne wątki są przegadane – jak na przykład historia bumerangu na Podhalu. Pewne rozdziały książki zdają się też lekko oderwane od innych. Rozdział Wielki skok, umieszczony pod koniec książki, określiłabym nawet małą pomyłką – po ciekawej analizie tubylców, która mogłaby spójnie zamykać opowieść, autor pisze o kangurach. W kontekście martwych cielsk tarasujących drogi, symbolu narodowego oraz wartości smakowych zupy z ich ogona. Kontekstu buszu i talerza w opisie zwierząt nie uważam za smaczny, choć taka jest pewnie rzeczywistość. Nie chcę nawet wyobrażać sobie reakcji na taki deser czytelniczy przyjaciół wegetarian.

To wszystko jednak niuanse. Kamyki w bucie, które nie uwierają, kiedy się ich odpowiednio szybko z buta pozbyć. Czy Marek Tomalik Australią. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia uwodzi? Zdecydowanie tak. Już na pierwszej stronie –  słowami: głęboko wierzę, że każdy z nas jest przypisany do jakiejś krainy. Ta organiczna esencja tożsamości jest zwykle niewidoczna, przykryta podobieństwem do rodziców i dziadków, do tradycji i miejsca, w którym się rodzimy. Myślę, że istnieje coś takiego jak prastary korzeń. Przekonałem się o tym, gdy spotkałem Aborygenów…

Opowieść Tomalika jest jak Australijczycy, których określał ciepło open and friendly. Jest szczera, brak w niej wydumanych dialogów, doszlifowanych nienaturalnie opisów przyrody. Przekaz opowieści jest jasny, a zarazem różnorodny.

Marek Tomalik, z wykształcenia etnolog, dzieli się swoją bogatą wiedzą o ziemi, drogocennych kamieniach, życiu fauny i flory. Jako doświadczony podróżami do Australii od 1989 roku pasjonat, weryfikuje swoją wiedzę, przywołując mniej i bardziej rozsądne decyzje i przekonania na temat miejsca, ludzi i podróży samej w sobie. Uczył się tego lądu latami. Trudno, by jako Europejczyk nie przeżył etapów szoku kulturowego, ale miło widzieć, że pisze o sobie miarkując eksperta i świadomego swych ograniczeń człowieka.

Tomalik, gdy pisze o Aborygenach, zaznacza subiektywność, niedoskonałość i szczątkowość swoich sądów. Niebywale skryci, nieufni wobec białego człowieka, zbyt blisko go do siebie nie dopuszczą. Przedzierając się przez maskę brudu, pijaństwa, prostoty i rozkładu moralnego rdzennych mieszkańców Australii, stara się docierać do sedna – niesłychanie złożonej duchowości i mądrości filozofii ludzi buszu.

Ciekawe, choć niestety mało rozwinięte, są wątki bycia organizatorem, szefem wyprawy. Relacje międzyludzkie w wyjątkowych okolicznościach, jaką jest wyprawa w Outback, są wystawiane na próbę. Jako szef wielu wypraw bałem się i boję braku konfliktów. To bardzo źle by mi pachniało, gdyby trzeciego dnia nadal była sielanka. W dłuższej perspektywie spodziewałbym się burzy, kataklizmu, nad którym nie zapanuję – mówi. Posłowiem książki jest podsumowanie informacji ważnych z punktu widzenia organizatora oraz słowniczek australijskiego angielskiego, bez którego, jak twierdzi autor, ani rusz.

Ważnym elementem opowieści jest pochodzenie autora. Polskość odciska ślad nie tylko w opisach Strzeleckiego – XIX-wiecznego romantyka, który ukoił złamane serce w eksploracji nieznanego lądu (jako pierwszy odkrył w Australii złoto i srebro, on też jako pierwszy biały człowiek zdobył najwyższy szczyt Australii i nadał mu nazwę Góra Kościuszki) oraz Jana Bernarda Wojciechowskiego, poszukiwacza złota, który zgromadził największą na świecie prywatną kolekcję opali i skamieniałości. Polska jest w książce miarą terytorialną, często autor posługiwał się porównaniem – na przykład jedna z farm jest wielkości województwa mazowieckiego. To znacznie pomaga wyobraźni.

W przytaczanych historiach pojawiają się też spotkania z Polonią, a czasem mówienie o Polakach w kontraście do Australijczyków. Porównania wyglądają raczej smutno. O parze emerytów, którzy sprzedali dom i od 7 lat są w trasie (co, dodam, nie jest rzadkością), pisze: To nie byli żadni podstarzali hippisi, odjechani artyści, typy spod ciemnej gwiazdy, tylko absolutnie normalni ludzie. Z zachowania i ubioru wcale nie przypominali podróżników. Wyglądali dokładnie tak samo jak ich rówieśnicy z Polski, tyle że więcej się śmiali. Pod skórą mieli słońce, nie deszcz.

Dla mnie najciekawszymi rozdziałami książki są Ścieżkami snu oraz No worries. Mentalność Aussie i co z niej możemy przyswoić dla siebie, choć czytelnicy o bardziej przyrodniczych zainteresowaniach z pewnością docenią też inne fragmenty. Fascynujące jest odbieranie kultury tak odmiennej od polskiej. Jakże światła jest myśl, przyświecająca tym dzikusom Jeśli ty zadbasz o ziemię, ona zadba o Ciebie. Nie mniej ciekawi są w swojej odmienności biali Australijczycy. Nie narzekaj, żyj i daj żyć innym, bądź uczciwy, żyj bez materialnego przepychu, dużo się śmiej i często uśmiechaj do ludzi. Z filozofii życiowej, która stanowi pewien społeczny standard (nie wiem, jak jest w społecznościach wielkomiejskich, bo o nich mało autor pisze), przebija niesamowita praktyczność, moc rubasznego humoru, szczerość i pewna ujmująca prostota. Smaczkiem są momenty, gdy autor – podróżnik-Polak mówi: …i zawstydziła mnie moja nieufność. Dziwnie znajome uczucie.

Chłonąc opowieść o Australii, która potrzebę poznania tego miejsca niewątpliwie podsyca, ciągle myślałam o bliskich i znajomych, którzy w jakiś naturalny sposób do tego miejsca pasują. To przede wszystkim ludzie mający sporo dystansu do samych siebie – toalety podpisane cows i bulls nie będą śmieszyć każdego, podobnie wizyta w restauracji Finlay’s Fresh Fish, której właściciel notorycznie obraża klientów, wołając przez megafon na przykład tymi słowami: Numer 42, tłusty stek dla tego grubasa z wąsem i w kapeluszu. Dałem Ci masła na wierzch, abyś jeszcze bardziej utył. Jest nadzieja, że się wtedy nie ruszysz z domu i przestaniesz mnie nękać.

Książka nie stroni od tematów trudnych, jak rasizm, problem straconego pokolenia Aborygenów, wieloletnich upokorzeń oraz obecnego stosunku białych do autochtonów i polityki kraju względem nich. Wizja przyszłości jest jednak optymistyczna: wierzę, że kultura aborygeńska się odradza – mówi Marek Tomalik. I widząc studentów, a także doktorów uniwersyteckich, którzy odnajdują harmonię między plemienną Ścieżką Śpiewu a pieśnią cywilizacji białego człowieka, można się w tym optymizmie z autorem łączyć.

———————————

Marek Tomalik, Australia. Gdzie kwiaty rodzą się z ognia, wydana w Krakowie w 2011 nakładem Wydawnictwa Otwarte.
Wszystkie cytaty pochodzą z ww książki.

———————————