Z osobowości Pana J.
Świat we śnie jest równie niebezpieczny, jak na jawie, ale jaka jest różnica między jawą a snem, może nasze życie to tylko sen, z którego wyrwie nas Bóg i każe żyć razem z nim, znosić radość i cierpienie w Zjednoczonym Królestwie Niebolandii. Kiedy tam wejdziemy, przywita nas znak Welcom to River czy jakoś tak, niestety u mnie z angielskim tak jak z kursem prawa jazdy – niby umiem jeździć, a i tak płacę mandaty. Przywita nas znak taki, jaki stoi na przejściu w Korczowej: Welcom to Union. Dla obywatela Ukrainy to znak, że wjeżdża do świata totalnie innego od tego, który znał, podobnie było z obywatelami zza muru kiedy emigrowali do USA, Kanady, Australii. Gdy przekroczyli linię, jedni czuli się jak w raju. Drudzy ciut przytłamszeni, ale każdego trzymały takie cytaty: „Przystosuj się albo zgiń”, „Kiedy wszedłeś między wrony, musisz krakać jak i one”. Gdy się nie trzymałeś, kończyłeś albo na bezrobociu, albo pod mostem, ewentualnie w kryminale.
Teraz zapraszam was do sielskiej wsi Januszowice w gminie Działoszyce do gospodarstwa 22-letniego chłopaka, Alberta Jardeckiego.
1 sierpnia, letni poranek, piąta rano na zegarku, dla Alberta to znak, że musi ze swoim sprzętem szykować się do żniw, oj będzie roboty, ruch na wsi będzie jak w Gliwicach podczas stania w korku na Rybnickiej, ale on się nie da. Postanowił, że udowodni sobie i swemu zmarłemu dziadkowi, który przepisał mu gospodarkę, że wygra wielkiego szlema w polu. Dziadek, gdy umierał w szpitalu, mówił:
– Albercie, idź na studia, na wsi nie ma perspektyw.
On mu na to rzekł – Dziadku, dla mnie innej roboty poza polem nie ma.
– Ale przecież miałeś być księdzem?
– Powiedzieli, że nie mam powołania.
– A do tego masz?
– Niczego tak nie jestem pewien, jak tego.
Dziadek zdążył tylko powiedzieć – Zgadzam się. Po czym zapadł w śpiączkę i następnego dnia zmarł.
Ludzie we wsi gadali, że dziadek Alberta był zbytnio pracowity, nawet w niedziele jechał w pole zasiać, doglądać swoje okazy, które hodował, lecz wszyscy się dziwili, gdzie, czemu stary Jardecki tak haruje. Któregoś dnia sołtys po dożynkach wracał w sztok nawalony i zobaczył, jak stary Jardecki poi swoją krowę Cecylię olejem rzepakowym. Gdy do niego podszedł, spytał:
– Gienu, ep, czy aby ja dobrze widzę, twoje krowa wpyla olej.
– Tak, sołtysie, ale ani mru mru. Dzięki mnie uniezależnimy się od ruskiej ropy.
– Aha.
Sołtysa, kiedy opowiadał to ludziom, żona wysłała na detoks i oznajmiła, że jak nie przestanie chlać, to tak go załatwi, że będzie spał w zimie w psiej budzie.
I
Albert stoi na dworu PKS w Katowicach. Wtem widzi, jak młody chłopak opróżnia śmietnik, wygląda jak siedem nieszczęść. Pomyśleć, jesteśmy podobni do statku – większy sztorm i toniemy. Ten chłopak może i był kiedyś żaglowcem, teraz jest wrakiem.
Chłopak wolnym krokiem podchodzi do ławki i siada obok młodej atrakcyjnej dziewczyny.
– Nawet fajna laseczka. Z taką to tylko wiadomo gdzie, pewnie ten młody wykolejeniec też by chciał.
Ładna dziewczyna przesiada się na inną ławkę.
– Tak, to jest kobieta. Jest z tobą, jak masz prestiż. Jak idziesz na dno, to ona ucieka.
Młody chłopak wstaje, podchodzi do Alberta.
– Masz może coś do żarcia, bo od trzech dni nic w ustach nie miałem?
– Tam jest kawiarnia, kupię ci pączka.
– Dziękuję.
Albert poszedł do kawiarni, kupił mu dwa pączki.
– Ponoć jak komuś dasz tylko jednego, to nic to nie da, a jak dwa, to będziesz miał więcej siły, żeby zmienić swój los.
– Dziękuję, ale mojego losu nic nie zmieni.
Chłopak oddalił się, Albert usiadł na ławce, wyjął komórkę. Ma dwie wiadomości sms, jedną od Izy. Nigdy jej osobiście nie poznał, tylko pisał z nią na portalu randkowym przeznaczeni.pl. Miło się gadało, więc podała mu swój numer, wydaje się wartościową kobitką, ale papier wszystko przyjmie. Albert ma pecha do kobiet. Mieszkał 20 lat na Śląsku i nigdy tak naprawdę się nie zakochał. Teraz, gdy za dziesięć minut przyjedzie autobus do nowego życia, jego znajoma w esku pisze, że chciałaby się kiedyś spotkać i smutno jej, że zmienia adres. Albert nie wie, co napisać. Zamurowało go.
Albert udał się do salonu prasowego.
– Co tu ma pani ciekawego?
Starsza kobieta jakby nie była zadowolona, że ktoś jej przerywa czytanie harlekina.
– Co tylko, dziecko, sobie życzysz.
Albert rozgląda się.
– Czy ja tak młodo wyglądam? – Odebrał to jako komplement.
Albert patrzy – Wyborcza, Wprost, Gość Niedzielny. Jego oczy przykuła książka „Poradnik majsterkowicza”.
– Przyda się, i tak muszę dom po dziadku ogarnąć. – Powiedział do siebie.
– Proszę „Poradnik majsterkowicza”.
Czytarka harlekinów (tak ją nazwał Albert), podała mu wolnym ruchem książkę.
Głos w głośniku:
– Autobus relacji Katowice – Działoszyce stoi na stanowisku siódmym.
– No nareszcie.
Albert wsiada do autobusu. Na zegarku siedemnaście po dziewiątej, na dworze majowy słoneczny dzień. Aż chce się żyć, w busie tylko pięć osób. Albert takiego stanu ekstazy nigdy nie czuł.
Kierowca odpala silnik, włącza radio, w eterze utwór Armina Van Buurena.
Autobus rusza, Albert patrzy przez szybę, tutaj trąbią, tam sprzedają obwarzanki, wyprzedza ich policja na sygnale.
Kiedy coś pędzi na sygnale, to Alberta ciarki przechodzą. Pamięta, co kiedyś mu jego dwunastoletnia kuzynka powiedziała – gdy słyszy syreny, to myśli, że jej mama nie żyje. Albertowi przez to wspomnienie robi się smutno, w końcu niedawno stracił bliską osobę. Zawsze, gdy umiera człowiek, to w naszym sercu gaśnie jeden płomień uczucia.
I tak zgasło u Alberta, ale pamięć nigdy nie ucieknie od tego, co przeżył dzięki dziadkowi.
Albert czyta smsa od Grzegorza, zna go od czternastego roku życia, razem do szkoły chodzili. Różnie to między nimi bywało, ale nigdy nie zrywali ze sobą znajomości. Grzegorz to strasznie wierzący człowiek, kościół to jego drugi dom. W gruncie rzeczy to dzięki Grzegorzowi Albert chciał iść do seminarium. Powiedział sobie:
– Jestem potrzebny Bogu i bliźniemu.
Ale grono wykładowców powiedziało:
– Niestety nie możemy pana przyjąć.
Widocznie tak miało być, Bóg chce, żeby Albert kontynuował tradycję prowadzenia gospodarstwa po dziadku.
Autobus wjeżdża na drogę szybkiego ruchu do Olkusza. Albert się rozciąga, spogląda na ludzi. Starsza babka obżera się krówkami, uśmiecha się do Alberta.
– Chcesz chłopcze?
– Nie, dziękuję.
– Weź te krówki, przynoszą szczęście.
– Ta? Naukowo udowodnione?
– W miłości będziesz miał kobiet na pęczki, a w pracy stały dochód.
– Na pęczki nie potrzebuję, wystarczy jedna.
Albert bierze cukierka, a jego smak przypomina mu Pragę – zdziwił się. Kiedy go je, wyobraźnią przenosi się do stolicy Czech i starego tramwaju Tatra T3, którym kiedyś mknął ulicami Pragi i stał na pętli Spořilov. Kiedy szlajał się po niej, zobaczył dzieło, którego autorem był praski artysty Igor Ševčík. Jego inicjatywą było, żeby na każdej pętli po byłych budynkach socjalnych dla motorniczych była knajpka. Niestety zrealizował tylko jeden ze swoich pomysłów, śmierć mu przeszkodziła i akurat Albert trafił przez czysty przypadek w to miejsce, gdzie artysta wprowadził swój pierwszy zamysł w życie.
Tak to bywa. Przypominają mu się słowa piosenki: „Tu rynsztoki kryją, tu marzenia gniją”. Czasem chcesz coś zrobić, masz genialny pomysł, cały świat rzuca ci kłody pod nogi, a gdy je omijasz i wkładasz kamień węgielny pod swoją budowlę – pani śmierć wszystkiemu przeszkadza.
– Babka gadała, że szczęście w miłości i pracy, w sumie Praga to perełka Europy. I ja zamienię się w perłę uczuć i pracowitości.
Autobus staje.
– Proszę się nie denerwować, tę drogę wiecznie remontują – mówi kierowca.
No to fajnie, tak płynnie się jechało aż tu basta, na tyłach siedzi matka z małą dziewczynką.
– Tola, uspokój się.
Tola, ale imię. Albert nigdy takiego ciekawego imienia nie słyszał.
– Mamo, nudzi mi się.
– Siedź i nie gadaj.
– Przejdę się.
Dziewczynka biegnie i zatrzymuje się koło Alberta, patrzy na niego, Albert uśmiecha się do niej, ona siada obok.
– Gdzie jedziesz? – pyta.
– Do Działoszyc.
– Ja do siostrzyczki, mamusiu, jak się te miasto nazywa?
– Tola do mnie! Nie będzie ona panu przeszkadzać?
– Nie ma problemu.
– Patrz, mam obrazki.
Tola wyjmuje obrazki z kotami, psami, królikami, końmi.
– Na razie cztery.
– Poczekaj.
Albert otwiera plecak.
– Masz, to dla ciebie.
– Wow, jaki śliczny niedźwiadek, teraz w przedszkolu będę kimś.
– Przez obrazek? – Albert się dziwi.
– Tak, bo nikt nie obrazka z niedźwiedziem.
– Obrazek ci do tego potrzebny?
– Tak, bo wszystkie dzieci się ze mnie nabijają, bo zawsze przegrywam.
– Wiesz, nie zawsze człowiek musi wygrywać, porażki też się zdarzają.
– Ale mój tatuś mówi, że zawsze muszę być najlepsza.
Albert woli nic nie komentować.
– Lubisz jeździć do siostry?
– Bardzo. Ma cudnego pieska Korę i kota Mruczkena.
– Mruczkena?
– Tak, bo mruczy i jest podobny do kena.
Albert czuje, że chciałby zobaczyć takiego kota. Cyknąłby mu fotkę i wysłał do gazety do działu śmieszne postacie, pierwsza nagroda murowana.
– Tola, bez dyskusji do mnie!
Kobieta przyszła i szarpnęła dziewczynkę.
– Mamo, to boli.
Siadają na samym tyle.
– Z obcymi będziesz gadać o nas idiotko, co to?
– Dał mi obrazek, fajniutki, nie?
Kobieta targa go.
Albert woli tego nie słuchać, zakłada słuchawki na uszy, puszcza muzykę z komórki i zasypia.
– Kurde, gdzie ja jestem?
Pusty przedział w pociągu, cisza jak na cmentarzu. Albert wygląda przez okno: mglisto, nic nie widać, w przedziale robi się ciemno, Albertowi zaczyna brakować tlenu.
– Duszę się, pomocy…
Bezludna tropikalna wyspa.
– Już myślałem, że umrę.
Jak tu piękne, ciepło.
– Cześć, wnusiu.
– Dziadek?
Albert zaczyna płakać.
– Miechów, dziesięć minut przerwy.
– Co?
Albert przytomnieje. Tola i jej wyrodna matka wychodzą.
Tola ma łzy na twarzy, macha Albertowi. On częstuje jej smutną buźkę promieniem uśmiechu, może choć przez chwilę zapomni o tym, co przeszła, ale i tak jak wyjdzie z autobusu, to w domu czeka ją tylko karcenie. W sumie, to dziecko też lubi fantazjować. Pamięta, kiedy on był mały, powiedział w szkole, że uwielbia ogień, a w gruncie rzeczy bał się go jak szatan wody święconej i jak pisał na lekcji wychowawczej powieść „Ja Albert piroman”, to skierowano go do psychologa na badania. Skandal jak afera gruntowa w ministerstwie rolnictwa, tylko że w tle nie było milionów.
Kierowca zagląda nerwowo do silnika.
– Proszę państwa, przerwa wydłuży się do około czterdziestu minut. Coś nie gra w silniku.
– Noż panie, co wy za graty puszczacie na te trasy? – mówi wzburzony starszy pan. Wygląda na wojskowego. Albert, kiedy patrzy na ludzi, przypisuje im zawody. Dlaczego temu starszemu mężczyźnie przypisał akurat ten? Ponieważ wymówił te słowa jak żołnierze podczas zbiórki przy Grobie Nieznanego Żołnierza w Warszawie: „Czołem, panie prezydencie”.
Albert wysiada z autobusu. Postanawia pospacerować. Nagle zauważa przed sobą przepiękny kościół.
– Piękny, prawda? – Zaczepia go wojskowy.
– Ta, bardzo.
– Wiesz, że tu jest jedyna na świecie kopia grobu bożego?
– To mnie pan zatkał. Przejeżdżam tędy tyle razy i nigdy o tym nie słyszałem.
– Tak bywa. Moja stara mieszka w Racławicach i dopiero, jak mnie poznała, dowiedziała się, że tam Kościuszko się lał.
– Czemu pan czeka, aż autobus ruszy? Przecież stąd blisko.
– Dla zasady.
– Rozumiem.
– Widzę, że nie rozumiesz. Nie po to płacę dwanaście złotych i jeden grosz za bilet, żeby zapitrzać piechotą.
Albert w swoich osądach się pomylił. Słowa „zapitrzać” żołnierz raczej by nie użył. Raczej specjalista ds. public ralations, ewentualnie nastolatek w skórze starszego pana. Może ten człowiek jest jak Robin Williams w filmie „Jack”, dojrzewa i starzeje się cztery razy szybciej niż normalne dziecko. W wieku lat dziesięciu ma wygląd czterdziestoletniego mężczyzny.
Albert dochodzi do siebie i jest na miejscu nowego życia. Pomyśleć, że ta okolica ma tak bogatą historię, kiedyś były tu lasy obfitujące w zwierzynę, osada nazywała się Zalesicie i powstała dzięki ludziom, którzy zostali tu posłani do utworzenia Straży Leśnej. Wtedy życie było niebezpieczne. Jak nie wojny, zbóje, zwierzęta, to nawet ból zęba mógł okazać się śmiertelny. Lecz Bóg tak chciał, żeby człowiek mógł zawsze się dostosować. Ludzik jest jak pies – zamkniesz go w klatce, on myśli, że tak musi wyglądać życie. Gdyby któregoś dnia zabrakło tlenu na świecie, to pewnie człowiek znalazłby sposób na przetrwanie. Widzicie, wysłalibyśmy wielką pompę tlenu na księżyc i czerpalibyśmy z niej. Później tę pompę wykorzystano by do walki politycznej – dzięki niej Niemcy i Ruskie mieliby więcej tlenu niż Polacy albo nieznane elity bogaciłyby się dzięki tlenowi z księżyca.
***
Albert wychodzi z PKS-u, rozgląda się. Otaczają go stare, pożydowskie kamienice, śmieszny park, który tworzy wyspę, a oceanem jest droga, która przebiega dookoła. Na ławce siedzi trzech starych żuli, którzy śpiewają:
– Donald marzy, żeby było miło, a Jarek straszy na miotle.
Wtem ich imprezę przerywa gruba, stara kobieta w okularach, która pamięta czasy potopu.
– Tolek, do domu!
Albert się wkurza i szybkim tempem idzie w kierunku białego budynku.
– Tolek, Tola. Ach, ci ludzie mają pomysły, szkoda gadać.
Słońce zachodzi za chmurki i robi się chłodno, ale Albert czuje się, jakby słońce ciągle świeciło. Ktoś powiedział: „Słońce świeci zawsze, tylko musimy je sobie sami stworzyć”.
Zatrzymuje się przed drzwiami z napisem Zdzisław Kalepa Notariusz, puka i wchodzi.
– Dobry, Albert Jardecki.
– Tak, tak, spodziewałem się.
Notariusz wyjmuje z szafy dziesięć par kluczy.
– Aż tyle tego, ja myślałem, że tylko jeden.
– Hehe, zaskoczony? Pana dziadek miał manię na klucze.
– Różne są ludzkie dziwactwa.
– Mnie pan to mówi… Moja teściowa kolekcjonuje mężów.
Albert uśmiecha się niepewnie.
– Ma setę na karku, a wczoraj byłem na dwudziestym ślubie.
– Tak?
– Każde jej małżeństwo kończy się po pięciu latach, wie pan, za pięć lat zaproszę pana. Na następne wesele pójdzie moja córka, nie ma partnera.
– Może będzie pogrzeb?
– To też pan pójdzie. Ślub czy stypa, ludzie tak samo dobrze się bawią.
Notariusz wstaje.
– Musimy jechać do Cazimiry Magny.
– Gdzie?
– Do Kazimierzy Wielkiej. Wybacz, mam nałóg do historii regionalnej. Do Kazimierzy Wielkiej.
– Aha.
– Cazimira Magna to nazwa z rejestrów świetocietra.
– Z kogo? – Albo ja jestem pijany, albo ten notariusz zwariował. – pomyślał Albert.
– Nieważne.
– Po co?
– Na parking policyjny.
– Jaki parking?
– Nie czas na wyjaśnienia. Muszę się wyrobić do godziny. Proszę ze mną.
Albert zdziwiony, co może być na parkingu policyjnym, spogląda na drogę – pusto. Chciałby, żeby życie było jak ta droga – prosta i bez zatamowań… w sumie każda dziura, która powstaje w drodze, wywiera na nas wpływ i tak jak do dziury przyjeżdża firma remontowa, tak też do naszego życia są wysyłani posłańcy, żeby nam pomóc nasze dziurki smołą załatać, żeby dobrze się jechało do celu.
Dojeżdżają do znaku „Kazimierza W.”, miasto przedstawia się jak podejrzana. Ciekawe, o cóż to ta Kazimierza W. jest oskarżana.
W radiu reklama: „Chcesz zmienić swoje życie? A każda podróż wywoływała stan wietronoletniej gizalnej przyjemności. To kup najnowszy model Nyski wyścigowej, wyprodukowanej u stóp Gór Opawskich, polecamy do Grand Prix Monaco, najlepiej podczas ucieczki przed Policją. A teraz w Radiu Eska Tarnów: Bal albo szmal.
– Wietronoletnia przyjemność?
– Alberciku – mogę ci tak mówić?
– Jak pan musi.
– To jest tak – jak wyciśniesz na naszej dziurawej drodze dwudziestkę, to masz wietrno, a jeśli dwadzieścia przecinek jedna dziesiąta – przeleci ci wiaterek i będzie gizalnie.
Albert patrzy na notariusza jak na idiotę. Ten facet to chyba notarialnie ma dziury w mózgu.
– Nic z tego nie rozumiem, ale powiem „aha”.
– No i tak ma być, z życia nie warto za wiele rozumieć, bo przez to do łba można dostać. Wiem, co mówię.
Dojeżdżają do parkingu. Alberta zaciekawił wielki budynek.
– Co to za zakład?
– Cukrownia Łubna, właściciel Kazimierz Łubieński. Wybudował ją w 1845r., była jedną z pierwszych w Polsce.
– Miasto bardzo urokliwe. Dużo się tu pozmieniało od ostatniej mojej wizyty.
– Świat idzie do przodu, hehe.
Wchodzą przez bramę, Kalepa pokazuje papier, pracownik prowadzi ich do garażu, przed oczami Alberta ukazuje się piękny samochód terenowy.
– To jakaś pomyłka.
– Żadna pomyłka. Dobrze, ja już uciekam. To tyle z mojej strony.
– A jak ja wrócę?
– To już nie moja sprawa.
Kalepa odszedł.
– Chwila temu klient, potem petent, kurna przecież nie mam prawa jazdy i w ogóle skąd dziadek miał kasę na taką furę, nic, jakoś dojadę.
Albert odpala samochód.
– Siemaneczko, Albert.
Albert przerażony.
– Co, co?
– Nie bójta się, to ja – archanioł Tenekos.
– Gdzie ty jesteś?
Albert się rozgląda.
– Jak gdzie – siedzisz we mnie.
– Gadający samochód, już mi odbija.
– Twój dziadek mnie stworzył. Teraz trzym się, jedziemy do domu, bo mam dość tego zasyfiałego parkingu. Uwierzysz, że nie mają tu kebabów?
– Szczerze wierzę.
– A teraz uważaj.
Pas zapiął Alberta.
– Te czary…
– Jakie czary? Jardec Technology.
– Połóż rękę na kierownicę.
– Ok. Kładę.
Silnik zaczął dymić.
– Pali się coś.
– Spoczko, nic się nie pali. Sos przetwarzam, trzy, dwa, jeden, ognia.
I pojechali. Tylko dym po nich został.
– I jak, Albert?
– Tenekos, czuję się jak w pociągu teżewe.
– Teżewe to pryszcz, musimy jeszcze zajechać do Kielc.
– To sześć dych.
– Jak myślisz, w ile taki dystans pokonam?
– Godzinę.
– W godzinę to będziemy nad Tamizą.
– Patrz przez pięć minut na zegarek.
Albert patrzy.
– Już. Czemu stoimy?
– Jechałem na skróty.
Wychodzi z samochodu, spada na niego z dachu znak STOP.
– Ała, mamy pamiątkę.
Budynek schroniska dla zwierząt, smutne miejsce. To tu lądują mali bliźni, jeśli nie sprostają wymaganiom swoich właścicieli, są zbyt hałaśliwi, niszczą to, co ludzie nazywają dobrami materialnymi. Były w podróży, a wyprawa skończyła się w lesie na sznurku. A przecież nikt tak nie odda całej swojej wolności, nie ma nigdzie takiego czystego i złotego serca, jakim obdarza człowieka jego własny pies.
Z budynku wyszła młoda dziewczyna.
– Dzień dobry, pan może chce pieska?
– Rozejrzę się, proszę chwileczkę zaczekać.
Albert wpada do samochodu.
– Tenekos, po co tu mnie przywiozłeś?
– Idź po psa.
– Jakiego psa?
– Tego, który ci się spodoba. A i jeszcze Sprite’a mi przynieś, bo mnie suszy.
Przechodzi przez bramę, rozlega się szczekanie psów. Albert czuje się oszołomiony i zaraz dowartościowuje się, bo oto został wyróżniony – może uratować jedną istotę z marazmu.
– Albert, przyjacielu, tu Atos.
Zauważa pięknego pręgowanego boksera z kopiowanym ogonem.
– No nie – auto, teraz pies… Ja chyba…..
– Tylko ty rozumiesz moją mowę.
Podchodzi pracownica.
– Coś nie tak?
– Ten bokser by mnie interesował.
– Piękne psisko. Znaleźliśmy go na jednym z kieleckich osiedli. Był wygłodniały i smutny, ale ostatnio poweselał.
– Dobra, biorę go.
Albert trzyma Atosa na smyczy.
– Nareszcie wolność – powiedział Atos.
– Te, Atosik, patrz, jaki śliczny mały rudy kotek.
– Ja ci nie wystarczę?
– Wezmę tego małego.
Albert trzyma w małej klatce kociątko, a na smyczy Atosa.
– Atos, wskakuj.
– Jak ja dawno autem nie jechałem – merda ogonem – ostatnio to tylko mnie z niego wyrzucili. Ale siedzę z przodu.
– Dobra. A ty, maluchu, na tylne siedzenie.
Mały kotek wygląda na przestraszonego, ale Albert wyczuwa, że jest szczęśliwy, bo wreszcie nie będzie musiał siedzieć całymi dniami w klatce i jeść jako ostatni paskudnej karmy.
– No chopy, nareszcie jesteście.
– Zaraz, zaraz – to wy się znacie?
– No a jak? – rzekł Atos.
– Skąd?
– Powiedzmy, że ktoś tam na górze chciał, żebyś miał psa.
– Tak, Tenekos… i jeszcze fikus by się przydał. Dobra, odpalaj, jedziemy do Januszowic.
– Spoko, teraz będzie szybciej.
– Mój nowy właścicielu, zioło bym zajarał.
Kurna, co tu jest grane. Auto, które uważa, że jest aniołem i w dodatku gada, pies, który też gada i jeszcze w dodatku ćpun. Tylko ten mały kot nic nie mówi.
– Ta, zioło. Jeszcze dołku nie chcę oglądać.
W aucie leci muzyka techno.
– Albert, ręce na kierownicę.
– Łoki.
– Trzymać się ciotki.
Ruszyli jak rakieta, Atos zwymiotował na Alberta.
– Kurde, kundlu, czy wyglądam jak muszla?
– Wybacz… Ale nie oddasz mnie?
– Tenekos, zatrzym się na jakiejś stacji.
– Po cholerę?
Albertowi żołądek podchodzi do gardła.
– Albert, co z tobą? – Pyta przestraszonym głosem Tenekos.
Atos zaczyna lizać Albertowi twarz.
Albertowi puszczają nerwy.
– Zatrzymuj się!
– Ok, już staję, spokojnie.
Albert wyskakuje, biegnie przed siebie. Spostrzega stację benzynową Orlen, wpada do środka.
– Gdzie jest łazienka?
Zszokowana kasjerka patrzy na niego jak mucha, która ma zaraz być pożarta przez Skakuna arlekinowego – tylko że Albert wygląda gorzej. Jego obyczaje godowe z pewnością nie zrobiłyby wrażenia na tej seksownej kasjerce.
– Proszę spojrzeć w prawo.
– Aha, pytałem dla formalności.
Wolnym krokiem Albert udaje się w stronę łazienki. Ogarnia go ekstra zapach. On na pewno nigdy nie będzie tak pachniał, ale zauważa, że wszystkie stacje pachną tak samo – pewnie to ten cały marketing zapachowy czy jeszcze Bóg wie, co. Wprawić klienta w dobry nastrój, potem cyckać kasę z jego kieszeni.
– O fuj.
No stacji pachnie ekstra, ale kibel… jak gnojówka ze świńskiego chlewu.
– Kurwa, kiedy tu ostatnio sprzątali?
Albert doprowadza się do ładu i wychodzi.
Patrzy na bufet i jego wzrok przyciąga: „Kup kebaba za 5 zeta, a dwa masz gratis”.
Czy to marketing zapachowy, czy coś innego – Albert zostaje skuszony i kupuje. Wchodzi do auta.
(…)
Auto ruszyło tak, jak żółw w biegu maratońskim w Nowym Jorku, pewnie zostałoby gwiazdą i reklamowołby spowalniacze systemu Windows 95.
W końcu jak cię stu zawodników zdubluje, do czegoś się przydasz, a jak wygrasz w przeciętnym stylu, to za tydzień nikt nie będzie o tobie pamiętał. Ale jak przegrasz w prymitywnym stylu, to jajcać się będą z ciebie do końca twoich dni – tak jak z bramkarza polskiej reprezentacji, Kuszczaka, któremu kolumbijski bramkarz strzelił gola z własnego pola. Majewski mówił o nim „Kuszczak-wpuszczak” i tak znalazł się na ustach całego piłkarskiego świata. Pewnie nawet Maradona nie miał takiego rozgłosu.
(…)
Po dwudziestu minutach dojechali do małego domku z niebieskim garażem oraz starą stodołą.
– Dobra, panowie, jesteśmy.
Albert śpi mocnym snem. Zupełnie jak nieboszczyk, którego zaraz mają skremować – wie, że czeka go ciepło-ognista przygoda, a i tak nie chce mu się wstać i uciec.
Tenekos włączył auto-alarm – dźwięk przypominający pociąg REGIO relacji Gliwice-Katowice, który hamuje na dworcu w Chebziu, czyli piszcząca blondynka podczas masażu tajskiego.
– Co jest?! Słucham? – Albert szybkim ruchem się podnosi.
– Nie słuchaj, tylko wstawaj i otwieraj.
– Co mam otwierać? – pyta nerwowo Albert.
– To, co masz przed oczami.
– Przed oczami mam szybę.
Albert zaczyna się zastanawiać – terenówka o męskim imieniu, która twierdzi, że jest archaniołem, chce, żeby otworzył szybę…
– Jak co? Bramę! – Mówi zirytowany Tenekos.
Albert wyciąga ręce do przodu.
– Mogłeś powiedzieć, że to jest moje drugie widzenie, bo pierwsze to szyba.
Albert położył się na łóżku, które wydało mu się dość dziwne.
– Może powinienem się go pozbyć – pomyślał, ale szybko ten pomysł wybił sobie z głowy.
– Potraktuję je jako jedną z pamiątek.
Albert czuje się zrelaksowany, jakby ktoś masował jego zbolałe kości. Przyjemność przeplata się z chęcią zaśnięcia. Nagle Albert zanurza się w morzu marzeń, zupełnie, jakby tracił kontakt z rzeczywistością. Ale ta utrata świadomości jest bardzo przyjemna. Z tego stanu wyławia go Atos, który wpada z hukiem do pokoju. Albert czuje lekki dyskomfort w swojej głowie i coś mu dzwoni w uszach.
– Atos, co ty wyprawiasz? – Pyta zaspanym i zmęczonym głosem Albert.
Atos wskakuje na łóżko.
– Będę spał w nogach i cię chronił.
Albert wybucha śmiechem, co szybko przywraca mu przytomność.
– Tak, przed strzygami – powiedział z roześmianą tonacją głosu.
Albert budzi się o wpół do szóstej. Razem z nim wstaje Atos. Wychodzi na dwór, patrzy na wschodzące słońce.
Niebo przypomina słowa piosenki – bananowe pola, statki pielgrzymkowe, różowe niebiosa roztaczają się nad wioską u mojego podnóża – podśpiewuje sobie słowa, które kiedyś usłyszał z ust ulicznego grajka na rynku w Toruniu.
– Ale chyba ja zacznę myśleć brzuchem.
Albert idzie z Atosem wiejską drogą, dookoła śpiewają ptaki.
– Ech, nie ma nic piękniejszego niż skowronek o poranku – mówi pies Atos.
Albert patrzy w górę i wyciąga ręce.
– Właśnie zaznałem tego, czego nie zaznałem w poprzednim życiu – stwierdza Albert.
Atosowi staje dęba jego kopiowany ogon.
– Nie bardzo rozumiem…
– Wiesz, rodzimy się nieskończoną ilość razy, w każdym z istnień przybieramy inną postać i doznajemy tego, czego nie zaznaliśmy w poprzednim wcieleniu.
– Myślisz, że w poprzednich życiach nie było skowronków? Przecież to absurd.
– Może były, może nie było – tego nie wiem. Możliwe, że byłem w innym wymiarze warzywkiem lub katatonikiem, który tylko leży i nic nie ma z życia.
– Noż gdzie ten Tenekos? – mówi wkurzony Atos.
– Pomyśl, co powie Turek, kiedy zobaczy, że terenówka kupuje u niego kebab.
– Och, obyśmy nie byli dzisiaj w czołówce Faktów lub Wydarzeń.
Albert rozgląda się nerwowo. Nie wie, czy lepiej czekać jeszcze na Tenekosa, czy iść na PKS i samemu zrobić zakupy. Nagle prosta decyzja staje się trudna do podjęcia. Tak, jakby ktoś rzucił na niego infamię i w jednej chwili mógł zginąć z ręki pierwszego napotkanego człowieka. Albert, wdech, wydech – jesteś samiec, głowa swojego dziwnego stada.
– Dobra, nie czekamy, jedziemy PKS-em.
– Oki.
No i udało się. Lżej się zrobiło na sercu, puls ze 106 zmalał do 80 – tachykardii się nie dorobię.
Albert i Atos wsiadają do autobusu. Chłopak rozgląda się, jego wielkie oczy zatrzymują się na niskiej brunetce o średnio długich włosach.
Jej włosy, choć takie czarne, to złote; jej uśmiechnięta buzia pobudza w mózgu endorfiny. Czy to możliwe, żeby tak myśleć o kobiecie, której się w ogóle nie zna? Przecież może być głupią pustą pudernicą.
– To będzie piętnaście złotych – odpowiada kierowca.
Atos patrzy na Alberta, chłopaka jakby zamroczyło.
– Halo, panie.
– Co!? Przecież jadę dwa przystanki.
– Ale bilet za groźnego psa kosztuje dziesięć zeta, a za pana pięć.
– To jakiś absurd! Mój pies nie należy do groźnych ras.
– Ja tam się na ornitologii nie znam.
– Dawaj już pan ten bilet.
Albert siada obok pięknej dziewczyny. Jej buzia świeci jak diament, ręce ma delikatne jak jedwab, od jej ubrania i atrakcyjnych szpilek ametystowe oczy Alberta nie mogą się oderwać. Istna kobieta-szafir.
– Fajnego masz psa.
O kurde, ta piękność właśnie do mnie przemówiła.
– Atos ma na imię. Przywitaj się.
Atos podaje łapę.
– Jestem Ania.
Ania – cóż za pospolite, ale piękne imię. Gdy się je wymawia, to jego nuta wpada przez uszy, przechodzi gardłem do serca i można się zakochać.
– Jestem Albert.
Alberta imię też ładne. Dostał je na cześć brata Alberta – jego mama pracowała w ośrodku dla bezdomnych i chciała, żeby był wrażliwy na ludzką krzywdę.
– Jesteś stąd? Pierwszy raz cię tu widzę.
– Tak, niedawno się wprowadziłem do Januszowic.
– Ja wracam od babci z Sypowa. Mieszkam w Działoszycach.
– Właśnie tam jadę – mówi radośnie Albert.
Po chwili przypomina się Albertowi cytat: każdy włos na twej głowie nie jest przypadkiem. Spotkanie tej uroczej może też ma jakiś cel.
– Mam do ciebie takie pytanie… – mówi nieśmiało Albert.
– Już wiem, jakie.
– Aha, wyprzedzasz fakty.
– Nie, znam bardzo dobrze rodzaj męski. Chcesz ode mnie numer.
– No….e.
– Proszę.
– To Era?
– Tak, Era.
– Ja Plus. Oto mój number fon.
Dziewczyna zapisuje numer.
– Plus Era daje…
– Zobaczymy, hehe.
Wysiadają na przystanku. Albert żegna się z Anią. Ujrzał zaparkowanego przed przychodnią lekarską Tenekosa.
***
– Gazety, gazety – krzyczy chłopak na skrzyżowaniu.
Atos markotnym i nieufnym pyskiem zerka na niego.
– Ułożonego psa pan ma.
– Jakie gazety?
– Wyborcza, Trybuna, Angora, Gość niedzielny, Nasz Dziennik…
– Straszny kocioł poglądowy: Michnik, komuniści, Kościół, skrajna prawica.
– Wezmę Angorę.
– Proszę.
Albert idzie i przegląda gazetę.
– Co tam mój właściciel wyczytał?
– Te, Atos, wiesz o tym, że lenistwo to nie grzech i pomaga zregenerować siły psychofizyczne?
Przechodzą obok baru U Józka. „Dawno nie piłem zimnego piwa” – myśli Albert i przenosi się wspomnieniami do czasu, gdy mieszkał na Śląsku, chodził do Caffe u Zbyszka z kumplem i kupowali zawsze dwa duże Lechy za pięć zeta.
– Albert, Albert!
Chłopak obraca się szybkim ruchem, jego wielkim oczom ukazuje się Ania.
– Już się stęskniłaś?
Dziewczyna uśmiecha się.
– Pomógłbyś wnieść szafę do mieszkania?
– E, no nie ma sprawy.
– Wiesz, przywieźli mi ją, a opłata nie obejmuje transportu na górę. Śmiechu warte, trzech goryli, a nie pomogą.
– Damy radę.
– Mam jeszcze pięcioletnią córkę, może ona…
Albert się zasmucił. Okazało się, że ta piękna kobieta być może jest już w związku.
– Spokojnie, nie mam męża.
Skrajna zmiana nastroju ze smutku w szczęście. Dochodzą do kamienicy. Alberta przeraża widok budynku. Ciemnożółty przybiera kształt, jakby zaraz miał się zawalić. Z klatki unosi się zapach przypalonego kotleta połączonego ze zdechłą myszą. Chłopakowi żołądek podskoczył do gardła i chyba chciał uciec od tego smrodu.
– Dobra, wnosimy – mówi stanowczym głosem Albert.
Albert i Ania niosą szafę, dochodzą do mieszkania na parterze.
– Vanessa, Vanessa!
W mieszkaniu słuchać głośną muzykę i słowa piosenki:
– Miasto ciemne, miasto czerwone, opuszczone przez Boga, który ma wszystko w dupie.
Pałętasz się z jednego kąta w kąt, z sercem z kamienia, inni cię nie obchodzą, ty nie obchodzisz innych, jedyne, czego pragniesz, to uciec jak najdalej, przenieś mnie do barokowego zamku, gdzie będę z królem grandamistnym grał o lepsze jutro, telefon dzwoni, pierwsza rano, paskudny pijacki głos.
„Ciekawy gust muzyczny jak na pięciolatkę” – myśli Albert, ale nie chce tego mówić na głos.
– Noż jasna cholera, zatłukę obydwoje!
Ania wpada jak burza do mieszkania. Albert boi się, myśli, że zrobił coś nie tak.
– Paweł, do jasnej cholery! Albert, możesz mi pomóc?
Albert podbiega i widzi młodego chłopaka kompletnie naćpanego.
– Co się stało?!
– To mój młodszy brat.
– Ale…
Ania uderza go w buzię.
– Wstawaj.
Paweł otworzył oczy.
– Niebo, jestem w raju, oj, piękny czarny kwiecie grandamistny, chcę wdychać twój zapach całego dnia, nie, nie piekło morderstwo, ratunku jestem zabójcą, upadam, podnoszę się, jestem na ziemskim osiedlu, wielka płyta, uciekam.
Ania przeszukuje mu kieszenie.
– O, proszę, Acodin.
– To tabletki na kaszel
– Paweł uzależniony jest od opiatów, a to zawiera kodeinę.
– Serio?
– Osiemnaście lat ma, a jest kompletnie zrujnowany.
– Co z nim robimy?
– Dzwonię po karetkę, poleży se na oddziale detoksacyjnym, to się oduczy, w co wątpię.
Albert wstaje, patrzy na Pawła, w gruncie rzeczy to żal mu się go zrobiło. W swoim życiu znał kilku narkomanów. Wszyscy to byli bardzo smutni wewnętrznie osobnicy. Chcieli znaleźć jakąś alternatywę dla tego świata, inny wymiar rzeczywistości. Jeden z jego kumpli powiedział, że po narkotykach to otwierają się horyzonty myślowe na nowe idee i tak scenarzysta zaczyna wymyślać genialne sztuki, architekt ekstra budowle, malarz fantastyczne obrazy.
– Potem znowu wróci tutaj i będzie to samo.
– A rodzice?
– Mama nie żyje, a ojciec w więzieniu i już go nie zobaczę.
Albert wpycha szafę do mieszkania.
– Ratunku, topię się w morzu, moje dni są policzone, marność na tym świecie, skończę tak samo jak mała antylopa w starciu z lwicą.
Ania uderza Pawła w twarz.
– Spokojnie.
– Może lepiej go nie bij, bo mu to zaszkodzi.
– Chcę, żeby odzyskał świadomość. Dzięki za szafę.
Do mieszkania wchodzi kobieta i dwóch mężczyzn, rozglądają się.
– O, pani Tkaczyńska, znowu pani brat?
Ania nie odpowiada nic, tylko patrzy smutnym wzrokiem w stronę Pawła.
– No, Pawełku, detoksik w Morawicy znowu wzywa, dasz radę wstać?
Lekarz i sanitariusz podnoszą Pawła.
– Chopie, powinieneś się wziąć w końcu za siebie – mówi z sympatyczną tonacją głosu kobieta.
– Funkcjonariusze białego Marbita porywają mnie, pokonam cię.
– Chodź, chodź.
Paweł wychodzi spokojnym krokiem, Ania płacze.
– Aniu, spokojnie, usiądź.
Albert pomaga jej usiąść.
– Chcesz wody? Zaraz ci naleję.
– Mam trzydzieści lat i całe życie przegrane.
– Nie mów tak, znam cię dopiero godzinę. – Albert spogląda na zegarek – i dla mnie jesteś już wielka.
– Czemu tak sądzisz? – Ania smarka w chustkę nosem.
– Niesiesz duży krzyż na barkach, opiekujesz się sama córką i bratem. Według mnie, niedługo Bóg zdejmie z ciebie ten ciężar.
– Odkąd zmarła moja mama, w Boga już nie wierzę.
– Wierzysz czy nie wierzysz, to nieistotne. On tam jest i patrzy na ciebie, i czuwa. Na studiach pisałem taki referat o cierpieniu. Człowiek upada miliard razy, bo szczęście jest chwilowe, roztopi się jak śnieg na wiosnę. Cierpiący człowiek jest doglądany przez Boga jak roślina przez ogrodnika. Każda kropla, która spada w postaci innego człowieka, jest od tego na górze.
– Ciekawa teoria.
– Były student seminarium ci to mówi.
– Chciałeś być księdzem?
– Chciałem, ale wyszło inaczej.
– Też dużo rzeczy chciałam. Wychodziło, co wychodziło.
– Patrzysz na cel, wtem wjeżdża w ciebie scania do transportu międzynarodowego.
– He he, dobre.
***
Albert dochodzi do swojego gadającego samochodu, Tenekos zatrąbił.
– Chwila, chwila, już idę. Gdzie Atos?
Z kontenera na śmieci wyskoczył Atos.
– Tutaj.
– Ach, co żeś tam robił?
– Nic, wyczułem kiełbasę.
– Za karę siedzisz z tyłu.
– Ok.
Tenekos rusza. Albert patrzy na drogę, traci oddech, wszystko mu wiruje przed oczami, czuje jakby wychodził z ciała.
– Albercie, Albercie.
– Co? Kto to mówi?
Albert powoli otwiera oczy. Jest na pustyni, w oddali widzi zamek i trzy dziwne postacie przemawiające do niego:
– Ja jestem Karamateos, przyjdę od północy.
– Ja jestem Armateos, przyjdę od wschodu.
– Ja jestem Ilamateos, przyjdę od południa.
Albert zaczyna się pocić. Chce uciekać, ale stracił łączność z ciałem.
– Ty jesteś zachód i już nadszedłeś – mówią równym głosem trzy postacie.
Jedna z postaci zbliża się, Albert znalazł się we mgle.
– Zabijemy cię, młody bogu, zginiesz.
– Ratunku, tu nikogo nie ma!
– Co, nie widzisz nas? Tym lepiej, zginiesz z ręki niewidzialnego wroga.
– Dajcie mi spokój.
– Nie wiesz, czy nóż w plecy wbije ci przyjaciel czy wróg.
Albert otwiera oczy, jest z powrotem w aucie i trzyma kierownicę w ręce.
– Albert, co z tobą? – pyta zmartwiony Tenekos.
Atos patrzy smutnymi oczami na Alberta.
– Nie, nic, chwilowa utrata świadomości.
– Puścimy płytę dziadka.
Magiczna nuta wpada do wnętrza samochodu. Rytm i słowa zespołu Guru Josh Project, utworu „Infinity” zrelaksowały Alberta.
– Połóż się wygodnie na fotelu – mówi Atos.
Albert wchodzi do domu, stawia na kuchence wodę.
– Atos, głodny jesteś?
– Z chęcią bym coś wszamał.
Albert zagląda do spiżarki. Wyjmuje karmę dla psów. Człowiek na wszystkim by tylko biznesy robił, nawet na psach. Niedługo zaczną robić samoczynne urządzenie do wycinania wyrostka robaczkowego. Już widzę ten bilbord na Alei Górnośląskiej w Katowicach: Olej chirurga, wyrostek wytnij sam. Naród głupi wszystko kupi.
Atos z apetytem je karmę.
– Pyszna, z boczkiem – oznajmił Albert.
Albert zalewa herbatę.
– Noż kurde, nie ma cukru. Ach, idę do sklepu.
– Tenekos, jedziemy do Działoszyc.
– Ok.
Parkują przed supermarketem „U Maryny”. Albert wchodzi do sklepu. Ludzie spoglądają na niego.
– Patrzcie, to ten wariat. Słyszałam, że przyszedł od zachodu i ma zbawić świat.
– Nie, muszę uciekać, ratunku!
Albert wpada jak oszalały do samochodu.
– To jakieś piekło! Tenekos, wiejemy!
– Co się stało?
– W nogi!
– Kupiłeś cukier?
– Pal licho cukier!
Tenekos rusza. O co tutaj chodzi, co się dzieje? Albert cały się trzęsie.
– Chłopie, uspokój się!
– Jedź szybko do domu.
Albert patrzy na ludzi na ulicy. Szyderstwo z obłudą w ich twarzach zerkających na niego miesza się w sercu Alberta z wielkim lękiem przed człowiekiem. „Czemu chcą mnie skrzywdzić, nic im nie zrobiłem. Jestem taki jak oni, z krwi i kości. Tak samo kocham, płaczę i cierpię, też pragnę rozmawiać z nimi, też chcę ich akceptacji”.
W aucie cisza. Tenekos puszcza radio: – Burmistrz zaprzecza, że wziął milion złotych łapówki.
Ludzie są śmieszni. Mają stanowiska, władzę i jeszcze chcą na tym zarobić.
– Ta informacja cię zasmuciła? – zapytał Tenekos.
– Może.
– Twój dziadek, gdy mnie budował, chciał ci się przysłużyć. Był jak garncarz, który lepi z gliny dla drugiego. Interesowało go tylko, bym był dla ciebie.
– Widocznie inni ludzie pod słowem „służba” rozumieją coś innego.
– Służba. Chcesz być bogiem na ziemi, służ drugiemu człowiekowi, módl się za niego, dobro wspólne miej za cel, nie patrz na korzyść, bo korzyść przeminie, a dobro wspólne zostanie w pamięci ludzi.
– Tenekos, zatrzymaj się.
Tenekos staje. Z chmur znowu wychodzi słońce, ludzie w oczach Alberta robią się radośni i przyjaźni.
Albert wchodzi do sklepu, gdzie za kasą spotyka znowu chłopka od gazet.
– Znowu się widzimy – mówi Albert.
– Wiesz, dostałem ten sklep od ojca. Jakoś muszę zwabiać klientów. Sprzedaję wszystko, gazety, spożywcze i przemysłowe artykuły.
– Aha, rozumiem.
– Widziałem, że zaprzyjaźniłeś się z panią Anią Tkaczyńską.
– Można tak to nazwać.
– Ogromnie nieszczęśliwa kobieta. Jej chłopak zginął w wypadku na motorze, gdy była w ciąży, prowadził po pijanemu, a ojciec umiera na raka mózgu w więzieniu. Ponoć zostało mu niewiele życia.
– Smutne, a co się stało z matką?
– Nie wiadomo.
– Jak to?
– Pracowała w szkole jako nauczycielka polskiego. Któregoś dnia wyszła rano z domu, a znaleziono ją wiszącą nad stawem w Sancygniowie. Przypuszczenia mówią o tym, że to ojciec ją najpierw brutalnie pobił – o tym świadczą liczne ślady na jej ciele – a potem upozorował samobójstwo i dlatego policja trzymała się tej wersji. I tak ojciec Ani dostał dożywocie, ale się wypierał, że to nie on zrobił.
– Poproszę cukier.
– Jestem Mariusz Korwecki.
– Albert Jardecki.
Chłopcy podają sobie ręce. Albert wychodzi ze sklepu, czuje się smutny z powodu tego, co usłyszał na temat Ani. Zawsze tak jest, że gdy wrażliwa kobieta chce coś pięknego zbudować z jakimś facetem, myśli, że jest w porządku. Będzie z nim szczęśliwa, a tu spotyka ją wachlarz nieszczęśliwych zdarzeń.
Albert wchodzi do auta.
– Tym razem nie uciekłeś jak oszalały.
– Ania.
– Co?
Albert widzi Anię, jak idzie z dzieckiem.
– Aniu, Aniu!
– Cześć – mówi uśmiechnięta Ania.
– Mamo, co to za pan?
– Ten pan pomógł mamusi wnieść szafę.
– Gdzie idziecie?
– Tak przed siebie.
– To może zaproponuję herbatę w mojej posiadłości. Właśnie byłem po cukier.
– Brzmi zachęcająco.
Wychodzą z samochodu, staje przed nimi Atos.
– Jaki śliczny piesek, mogę się z nim pobawić?
– Pewnie – mówi Albert.
– Tylko bez wygłupów – Ania głaszcze po głowie Vanessę.
Siadają przy stole. Albert kładzie dwie filiżanki na stole, Ania poprawia swoje włosy.
– Ile ty właściwie masz lat?
– Dwadzieścia dwa.
– O osiem lat jestem od ciebie starsza.
– Aż czy tylko?
– A ty jak sądzisz?
– Pokażę ci.
Albert całuje namiętnie Anię.
– Albert, nie wiem, czy powinnam.
– Czemu?
– Pociągasz mnie, ale…
– Ale co?
– Nie wiem, czy jestem gotowa.
– Na co?
– Wiesz, jesteś ode mnie dużo młodszy.
Wiek, pojęcie względne. Mówi się, że różnica pomiędzy partnerami powinna być co najmniej osiem lat i jest między nami osiem lat, bo niby jakiś tam cykl dojrzewania biologiczny, ale czy Ani o to może chodzić?
– O kurczę, nieźle.
– Co?
– Tam, gdzie stoi twoja stodoła, jeszcze jak Januszowice należały do szlachcica Kozłowskiego, to ponoć ktoś z jego rodziny postawił tu dziwnej konstrukcji budynek. Nikt nie wiedział, dlaczego. Legenda głosi, że więził pięć niewiast porwanych podczas odsieczy wiedeńskiej.
– Mi pięć nie trza.
Alberta rażą żółte światła fluorescencyjne. Czuje, jakby miał przywiązane ręce. Nie może się ruszyć. Powoli odzyskuje świadomość. Jest w pokoju, gdzie oprócz niego stoi jeszcze sześć łóżek. Cztery są wolne. Obok niego leży starszy facet, odwraca się do Alberta.
– Człowiek wziął się od pająka – po tym, jak piorun uderzył w pająka.
– Kim jesteś i gdzie ja jestem?
Albert patrzy na swoje przedramię lewej ręki – jest cała w czerwone szramy.
– Co to ma znaczyć?
Z korytarza słychać głos.
– Proszę na salę, obchód.
No nie – to chyba szpital. Tenekos, Atos, Ania – gdzie jesteście?
Do pokoju wchodzi młoda blondynka przy kości oraz gruby facet w okularach.
– Chyba lubią se pojeść – pomyślał Albert, ale wolał tego na głos nie mówić.
– Dzień dobry, jak się pan czuje?
– Gdzie ja, do jasnej cholery, jestem?
– W szpitalu psychiatrycznym.
– Pojebało was? Wariata ze mnie robicie?
–Trochę kultury. Proszę mi powiedzieć, czy leczył się pan kiedyś psychiatrycznie.
– Nie, jestem okazem zdrowia. Dlaczego w ogóle tu się znalazłem?
– Wpadł pan do kościoła i podczas mszy krzyczał, że jest pan Bogiem.
– Popierdoliło was?
– Niech pan nie mówi, że pan nic nie pamięta. Ma pan schizofrenię.
– Nie, nie! Pomocy!
Albert traci oddech, wszystko znika. Jest na łące, wszędzie pełno storczyków. Zrywa je i daje Ani. Obok nich biega Vanesa z Atosem, a Tenekos puszcza muzykę.
Albert i Ania przytulają się.
Chłopak otwiera oczy. Podchodzi do niego młody chłopak, który rapuje słowa:
– Otwarte oczy na poznanie świata, bawię się z dziećmi niewoli, chcę od nich uciec, burza z piorunami w moim sercu. Przyszedłem do swoich, lecz swoi mnie nie przyjęli. Polsko – syfie, który pozbawiasz marzeń dzieci swe, kocham cię, ale ty mnie nie chcesz znać. Tutaj żyje godnie złodziej, cwaniak, gangster, tu bez prochów nie idzie przetrwać… Siema, jestem Tomek-raper. A ty?
– Albert.
– Chłopie, trochę cię tu potrzymają…
– Ale ja nic złego nie zrobiłem.
– Tu każdy nic złego nie zrobił.
– E…
– Ja mówię od dwudziestu lat „E” życiu i za każdym razem nie mogę powiedzieć stanowczego „E”.
– Nie bardzo rozumiem.
– W skrócie: położyłem się na torach, ale mnie uratowano. – Do sali wchodzi młodziutka pielęgniarka.
– Tomek, jazda na świetlicę.
– Ale siostro Danko…
– Bez dyskusji. Pani ordynator pozwoliła cię odpiąć. Aha, masz odwiedziny, jakaś kobieta.
Siostra energicznym ruchem odpina z pasów Alberta, który szybko wstaje.
– Chodź, zaprowadzę cię do sali odwiedzin.
Zauważa siedzącą na krześle Anię.
– A już myślałem, że zwariowałem i ty jesteś moim urojeniem.
– Wiesz co, nie obrażaj mnie.
– Co się właściwie stało? Pocałowałem cię, a po chwili obudziłem się tutaj.
– Nie wracajmy do tego.
– Mam prośbę, zajmiesz się Atosem?
– Jakim Atosem?
– Moim psem.
– Ale Atos gdzieś zniknął.
– Nie, nie, to jakiś absurd!
Albert bierze krzesło i rzuca nim o ścianę.
– Ktoś, kurwa, chce, żebym zwariował. Pomocy, odejdźcie ode mnie wszyscy.
Przybiegają sanitariusze, chwytają Alberta.
– No koleś, tak my nie będziemy…
Prowadzą go do izolatki.
– Dajcie mu 10 mg relanium – mówi lekarka.
– Nie chcę prochów. Spieprzaj z tą strzykawką!
Albert powoli odzyskuje świadomość – Szaleństwo ogarnia umysł mój… Przeszedłem czerwoną linię graniczną fikcji z rzeczywistością… Czyjego świata więcej, ten wygrywa.
Wychodzi z izolatki.
– Zenek, masz kawę? – spytał Alberta gruby facet.
– Ale ja…
– Aha, dobry znak – kawy brak, papierosów brak, wszystkiego brak, będzie znak.
Do Alberta podchodzi dobrze zbudowany facet – chyba nie oszczędzał na siłowni.
– Cześć, jestem Patryk.
– Ja – Albert.
– Skąd jesteś?
– Działoszyce.
– Kielce.
– Chodź do mnie, zrobię nam po kawie.
Wchodzą do sali. Patryk zalewa kawę, Albert patrzy na otwartą książkę i cytat: „Wszelako jest jeszcze inny, którego imię nigdy nie bywa wymawiane, jest on bowiem wyrzutkiem wygnanym, i z nieba i piekła” – Chyba jestem tak samo – nie wiem, do jakiego świata należę… z wszelaką mnie wygnano, nigdzie mnie nie chcą.
Siostra Danka, która przy pierwszym poznaniu Albertowi wydała się bardzo przyjazna, ciepła i zrażała go dobrym humorem zawsze, gdy zauważał ją na korytarzu, powiedziała:
– Albert, chodź, oprowadzę cię.
Szpital psychiatryczny – to tu lądują ludzie, którzy nie chcą się dostosować do systemu, są po prostu dużo wrażliwsi. Schizofrenia, depresja, zaburzenia osobowości. Ale pojawiają się także tacy ludzie, którzy chcą wyłudzić świadczenia od państwa, narkomani, alkoholicy, przestępcy, którzy chcą uniknąć wiezienia. Albert pamięta, że gdy mieszkał w Gliwicach, to w szkole uczniowie i nauczyciele z każdego, kto odstawał od normy, drwili, że powinno się go zamknąć w psychiatryku. Tak to już jest, że jeśli ktoś odbiega od normy, to trzeba go zgnoić i dlatego wymyślili takie miejsca. Albert pamięta z historii, że w ZSSR tworzono takie miejsca dla ludzi, którzy buntowali się przeciw władzy.
– Tu jest świetlica.
Na sali dwóch starszych mężczyzn gra w pokera.
– Przyłączysz się?
– No zostań – mówi łagodnym głosem siostra Danka.
Albert siada.
– Umiesz grać w pokera?
– Coś tam się liznęło.
– To gramy.
Pierwsze rozdanie.
– Zenek, pamiętasz, jak garowaliśmy w Strzelcach Opolskich, to oszpilałem w pokerka kasztana.
– Kogo? – pyta ze zdziwieniem Albert.
– Takiego gościa, co trudnił się handlem bab do burdeli w Rajchu.
Pomocy, gdzie ja jestem i z kim? Niemożliwe, że mi tak odbiło.
– Wygrałeś, gratulacje.
Spoko, ogrywam kryminalistów.
– Proszę na zajęcia – krzyczy starsza kobieta w blond włosach.
Wszyscy siedzą w pracowni, w której jest pełno obrazów. Tu jakaś namalowana łąka z domkiem drewnianym, tam wodospad.
– Widzisz, ten ja namalowałem – mówi młody chłopak w kręconych włosach.
– Piękne.
– Studiowałem dwa lata w Akademii Sztuk Pięknych, ale po dwóch latach odszedłem.
– Dlaczego?
– Straciłem kontrolę. Myślałem, że tworzenie obrazów to świat rzeczywisty, a chodzenie do szkoły i jedzenie, picie i zarabianie pieniędzy to sen i kiedy nie malowałem, myślałem, że śpię.
– O, heroino, wziąłem cię dziś, muzykę włączyłem.
Muzyczko, jakaś ty piękna, mogę cię dotykać.
I dotykam. Kochasz mnie? Muzyczko, kocham cię.
O rany boskie, wychodzę z ciała, czy ja umarłem?
Nie wiem, wszystko takie absurdalne się wydaje.
Jestem kwiatem na polu, w oddali staw.
Jestem kwiatem na polu, w oddali staw.
Wiatr się unosi na stawie, dźwięcznie gra.
Co się dzieje? Koniec, lecę na muszlę klozetową.
I wszystko wychodzi ze mnie, ta noc będzie długa… recytował brunet w dziwacznej koszuli z napisem „Świat dla ludzi, nie dla zysku”.
– Dawid, jak chcesz wyładować swoje talenty poetyckie to weź zeszyt.
Trzy miesiące później
– Panie Jardecki, pani ordynator chce się z panem widzieć.
– No Albert, co żeś narobił?
– Znowu byłem na Marsie, tylko o tym nie wiedziałem.
Chłopak wchodzi do gabinetu.
– Niech pan spocznie, mam dobre nowiny.
– Jakie?
– Dziś pana wypisuję.
– Naprawdę? Już myślałem, że zapuszczę tu korzenie.
– Diagnoza to schizofrenia paranoidalna.
– Rozumiem.
Albert opuszcza mury szpitalne, dojeżdża do Działoszyc. Biegnie do mieszkania Ani, otwiera mu Paweł.
– Cześć.
– Cześć… a, Albert! To ty mnie widziałeś naćpanego.
– Eee, jest Ania?
– Siostra!
Ania wychodzi z pokoju.
– To ja was zostawię.
Paweł wychodzi z mieszkania.
– I jak się czujesz? – pyta ciepłym głosem Ania.
– Jak w polskiej telenoweli – każdy ogląda, a i tak nikt nie wie, o co chodzi.
– He he.
– Jak będzie?
– Przemyślałam to, nie mogę się związać z kimś, po kim nie wiem, czego mogę się spodziewać.
– Rozumiem, tak też myślałem.
– Żegnaj, Albercie.
– Żegnaj, Aniu.
Albert wchodzi do swojego domku, rzuca torbę, potem idzie do garażu. Auto stoi.
– Gadający samochód – no, przemów.
Albert kopie auto w oponę, po czym wsiada za kierownicę i jedzie przed siebie. Parkuje w Sypowskim lesie, wybiega z auta, biegnie leśną ścieżką, słyszy pisk zwierzęcia, podchodzi bliżej.
– Jeśli znowu ta zdzira schiza robi jaja, to tutaj się powieszę.
Patrzy, a tam bokser przywiązany do drzewa.
– Atos?
Bokser merda ogonem na widok Alberta.
– Spokojnie, spokojnie.
Albert głaszcze psa po głowie.
– Niech ja tylko dorwę skurwiela, który wywiózł cię do lasu i na pastwę losu zostawił!
Atos z radością skacze po Albercie.
– Spokojnie, piesku, zaraz dojedziemy do domciu.
Pod jego bramą stoi Ania.
– Widzisz, Atos przyszedł.
– Chciałam cię przeprosić. Może na próbę bądźmy ze sobą?
Albert przytula Anię. Ona czuje się, jakby jakaś energia weszła do jego ciała i jego umysł zaczął lepiej pracować.
– Damy razem radę, pokażę ci, co jest snem, a co rzeczywistością – mówi Ania.
Trzy tygodnie później
Albert śpi u boku Ani, jest trzecia rano. Gwałtownym ruchem wstaje, odczuwa szybkie kołatanie serca. Wchodzi do kuchni, bierze szklankę, ręce mu się tak trzęsą, że ją opuszcza.
– Kurwa!
Z pokoju wybiega Ania.
– Co się stało?
– Patrz, nawet szklanki w ręce nie umiem utrzymać. Kurna, ja to dupa jestem.
– Daj spokój.
– Jutro muszę wyplewić ogródek warzywny, a mi już sił brakuje. Jak nie biorę leków, to przechodzę do innego świata, jak wezmę lekarstwa, to ciało zaczyna mi nie domagać.
– Spróbuj zasnąć, sen ci dobrze zrobi.
Albert kładzie się do łóżka, zamyka oczy, ale sen nie przychodzi. Czuje się wewnętrznie rozdarty. Ania kładzie się obok niego, zaczyna ją głaskać po włosach.
– Nie, tylko nie mówcie, że to…
– Co się stało?
– Domyśl się.
– Mówisz o tych sprawach?
– Tak.
– Wszystko mi się wyłączyło.
Ania nic nie odpowiada. Alberta to martwi. Co z niego za facet, jeśli nie zaspokoi potrzeb swojej kobiety? Owszem, ma jedną kobietę, którą zaspokaja – to pani schizofrenia, tylko że to nie jest stosunek z przyjemności, ale brutalny gwałt w skwerku.
Alberta budzi zapach smażonej jajecznicy, chłopak wstaje z łóżka, podbiega do niego Atos. Albert go głaszcze. Chłopak schodzi do kuchni.
– Cześć, jak się dziś czujesz?
– Ujdzie.
Ania szybkim ruchem podaje jajecznicę.
– Kakao czy herbata?
– Kakao.
– Zrobiłam na kiełbasie z gospodarstwa Mariusza. Kazał cię pozdrowić.
– Dzięki.
Albert zajada jajecznicę.
– Mniam, niebo w gębie.
Albert wychodzi do szopy, bierze motykę, idzie do ogródka. Zaczyna wyrywać chwasty z tulipanów.
– Albert, Albert.
Nie, nie, Albert, spokojnie. To tylko twoje urojenie. A może i nie.
– To ja, król tulipanowej, mówię do ciebie.
– Odejdź i daj mi spokój.
Podbiega Ania.
– Co się dzieje?
– Znowu…
– Spokojnie…
– Znowu to samo. Zostaw mnie.
Albert w nerwach wpada do samochodu i odjeżdża. W jego głowie lecą słowa: „świat ludzi cienia niczego nie zmienia, czemu na każdym kroku jesteś ze mną, nienawidzę cię, wiem, że chcesz mnie pojmać, pragniesz mojej śmierci”.
Albert dojeżdża do wiejskiego kościółka. Na zewnątrz wisi krzyż i pomnik Świętego Antoniego. Albert patrzy na pomnik. Ponoć gdy się go dotknie, to spełnią się życzenia. Ale ten pomnik wywołuje u Alberta strach. Podchodzi do krzyża, klęka i zaczyna się modlić.
– Ojcze, pamiętasz, jak chciałem zostać księdzem, ale ty powiedziałeś, że to nie dla mnie droga? Potem zmarł mój ukochany dziadek, następnie straciłem rozum, chciałem być tobą – za to cię bardzo przepraszam, powiedz mi, co mam czynić?
Przy kościele konwersacji Alberta z Bogiem przysłuchuje się elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku z neseserem w ręku.
– Jedyne to zaakceptować.
– Wiem, co pan sobie o mnie myśli – mówi speszony Albert.
– Mam dwie firmy, pracuje dla mnie ze sto osób, czasem ja przez nich cierpię, bo mnie któryś z nich oszukuje. Ostatnio miałem taki przypadek: z mojego zakładu. Non stop znikały paczki mleka (bo mam hurtownię spożywczą). Okazało się, że kradnie je jeden z moich najbardziej oddanych pracowników, najprościej powiedzieć – nie poddawać się. Człowiek jest jak plastelina – szybko się rozpada, ale też szybko się lepi, a do zlepienia potrzebny jest inny człowiek. Wiesz, mam synka – sześć lat. Kiedy po ciężkim dniu siedzę przy koniaku, zawsze podejdzie i powie: Tatusiu nie smuć się, bo koniak zaszkodzi.
Wraca do domu. Ania siedzi na stole i czyta jakąś babską gazetę.
– Aniu, przepraszam cię za moje zachowanie.
Po czym całuje ją.
Jest mu głupio, lekarka mówiła, że będzie miał napady złości i frustracji.
Cmentarz, Albert kładzie kwiaty na grobie swojego dziadka.
– Dziadku, dziękuję ci za wszystko.
– Cześć, wnusiu.
Przed jego oczami staje dziadek.
– Nie, nie! – Albert przerażony krzyczy.
– Pal licho, czy myślisz, że jestem twoim urojeniem czy prawdą. To nieistotne. Chcę, żebyś wiedział, że czuwam tam w zaświatach nad tobą. Ty każdego dnia przychodź pod wiejską kapliczkę i odmawiaj dziesiątkę różańca za mnie, bo gdy odmawiasz różaniec, jesteś pod tą kapliczką sam, ale twa dusza łączy się z Maryją. Twa dusza zostaje przytulona jej matczynym sercem. Światełka jej miłości opiekują się mną w zaświatach i tobą tu, na ziemi, rozum tego nie pojmie, nie rozgryzie tego najwybitniejszy naukowiec, bo gdzie rozum nie dochodzi, tam Bóg się znajduje.
Psalm XXI wieku
O Ojcze, ciebie szukam każdego dnia.
Choćbym chodził ciemną nocą po niebezpiecznej dzielnicy, krzywda mi się nie stanie.
Boś ty moją miłością.
Nawet gdy cierpię z powodu innego człowieka, podnosisz mnie na duchu.
Kiedy uderza mnie nieprzyjaciel, ty nadstawiasz tarczę.
Gdy upadam, to mnie podnosisz.
Panie, bądź zawsze ze mną i chroń mnie.
Amen.