Jałmużna, Markiz de Sade i iluzja altruizmu

Jakże trudno jest przejść przez ulicę Stawową w Katowicach. Szczególnie między godziną 8.00 a 15.00. Nie tylko zważywszy na masę ludzi pędzących do pracy lub na uczelnię, ale również przez osoby na tej ulicy pracujące. Rozdawanie ulotek Szybki kredyt 0%, Szkoła dla dorosłych, Oddaj krew potrzebującym (osiem czekolad gratis); szybkie pytania Czy mogę zabrać Panu pięć minut?, Czy wspomoże Pan ekologów w walce z azbestem w łazienkach?; bezgłośnie wyciągnięta ręka z nagłówkiem Metra, Echa Miasta. To wszystko na jednej z najbardziej zatłoczonych ulic Katowic. 

(Ilustracja: Beata Rakoczy)

W tej całej plątaninie ludzkich ciał i oddechów trudno nie wyjść z choć jedną karteczką reklamową. Na to akurat nie narzekam. Zajęcie jak każde inne, a biorąc ulotkę, zawsze w jakiś sposób wspieramy pracujących (lub działamy na szkodę środowiska, zależy od światopoglądu). Do takiego widoku już się przyzwyczaiłem. Jednak jeszcze do dziś nie mogę zrozumieć innego zjawiska, którego nakreślenie przybliży nas do meritum mojego wywodu.

Otóż, idąc w kierunku dworca, spostrzegłem niegdyś dwóch inwalidów przebywających naprzeciw siebie. Jeden z nich rozdawał ulotki, drugi zajmował się żebractwem. Ta ich pełna sprzeczności konfrontacja tête-à-tête niezmiernie mnie zaciekawiła i zapłodniła moje myśli, rodząc pewne pytanie: czy w tym kraju bardziej opłaca się żebrać niż uczciwie pracować? Najwyraźniej tak. A za taki stan rzeczy wypada mi obarczyć wszystkich, którzy się nad takimi osobami litują i wrzucają im kilka grosików. Nie ma w tym nic altruistycznego, o czym niebawem – mam nadzieję – przekonam. Na początku oddajmy głos literaturze i zobaczmy, co mniej lub bardziej sławni pisarze mieli do powiedzenia w tej sprawie.

Kontrowersyjny Markiz de Sade w Filozofii w buduarze pisze: Nie myśl, Eugenio, że akt miłosierdzia przynosi tak dobre skutki, jak się powszechnie mniema. Mogą tak sądzić jedynie bardzo naiwni. Dobre uczynki przyzwyczajają biedaków do korzystania ze wsparcia. Deprawuje ich to, gdyż w nadziei twej szczodrości ani myślą pracować, a nie doczekawszy się sztuki złota z twojej kiesy kradną albo mordują. Zewsząd słyszę żądania, aby wyjednać środki na likwidację żebractwa, tymczasem robi się wszystko, aby je jeszcze bardziej pomnożyć. Nie chcesz mieć much w pokoju – nie syp cukru na podłogę. Nie chcesz żebractwa we Francji? Nigdy nie udzielaj jałmużny, a co najważniejsze – zamknij wszystkie domy dobroczynności. Tyle w literaturze.

Warto też zastanowić się nad słowami jednego z komentatorów twórczości Markiza, Bogdana Banasiaka. W przedmowie do 120 dni Sodomy czytamy: wspomaganie biednych, jako oparte na przesądach, a podsycane ambicją, najbardziej fałszywym z uczuć, jest przyjemnością złudną, poza tym zaś służenie innemu nie wynika z intencji czynienia mu dobra, lecz jest zobowiązaniem go wobec wyświadczającego mu przysługę, dyktowane jest więc chęcią poniżenia go i tym samym wywyższenia siebie. Oczywiście zarówno libertyńska osoba Markiza, jak i jego literackie postacie, nie niosą ze sobą wielkiego autorytetu w sprawach szeroko pojętej moralności. Dlatego też po podobny sąd sięgnijmy jeszcze do Biesów Dostojewskiego: dawanie jałmużny sprawia niemoralną rozkosz, rozkosz świadomości posiadania bogactwa i porównania swego położenia z położeniem ubogiego. Jałmużna demoralizuje dającego i biorącego, a prócz tego nie tylko, że nie osiąga celu, ale zwiększa ubóstwo. Próżniacy nie chcą pracować, skupiają się koło dających jałmużnę, jak gracze koło stołu gry, w nadziei że wygrają. A tymczasem nędzna jałmużna, którą otrzymują, nie może na nic wystarczyć.

Przytoczone powyżej głosy należą zapewne do tych odważniejszych. Dziś, być może, mało popularnych lub nawet niepoprawnych politycznie. Niemniej rzucają one sporo światła na istotę żebractwa. Problem, który można, zdaje się, łatwo rozwiązać. Wystarczy nic nie dawać żebrzącym, gdyż to jedynie zachęca ich do dalszej stagnacji w swojej biedocie. Jak mówi bohater Markiza: Nie chcesz much w pokoju – nie syp cukru na podłogę. Analogicznie można tutaj podać przykład kradzieży i paserstwa. Od lat obserwuję ludzi narzekających na to, że ktoś ukradł im lub ich znajomym radio samochodowe. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie to, że sami od złodzieja takie radio potem kupują. Przecież to takie proste: bojkotuj kradzione towary, a złodziej sam będzie musiał zmienić zajęcie. Wracając jednak do instytucji żebractwa – regularne obdarowywanie biednych marnymi groszami nie zmieni ich sytuacji. Takie postępowanie polepszy jedynie (świadomie bądź nie) nasze mniemanie o nas samych. I czy rzeczywiście można tu mówić o jakimkolwiek altruizmie?

Jednak na ten temat nie trzeba szukać komentarzy w literaturze. Wystarczy przejść się ulicami polskich miast, by zobaczyć reakcje na żebractwo. Można też zajrzeć na lokalny bazar. Tutaj też spostrzegłem jedną, powtarzającą się sytuację, z którą pewnie większość z nas miała styczność.

Na pewnym zagłębiowskim targowisku co jakiś czas pojawia się matka z dzieckiem. Przysłowiowa Cyganka (co wcale nie jest określeniem pejoratywnym). Do jednego ze stoisk ustawia się kilkuosobowa kolejka. Każdy z klientów, w trakcie odbierania reszty, słyszy te same słowa: Panu, na bułku, daj. Dla dzicioka. Od każdego z klientów Cyganka otrzymuje odpowiedź: Nie mam! Do roboty! Ja muszę pracować, nie ma nic za darmo. Matka uparcie stoi dalej, nic już nie mówiąc. Liczy na swoją cierpliwość. I w końcu ten, który się tak strasznie zapierał, daje jej 50 groszy, może nawet złotówkę (w dalszym ciągu klnąc i wyzywając). Taką metodę można chyba nazwać „dla świętego spokoju” (bardziej swojego niż Cyganki). W ten sposób darczyńca czuje się lepiej, myśli, że postąpił właściwie, a Pan Bóg zapisał w niebiańskim kajeciku dobrych uczynków jego wspaniały gest. A przecież dający wie, że te pieniądze muszą zostać opodatkowane przez (najczęściej) otyłego, ubranego w skórę i przyodzianego w złote łańcuchy mężczyznę, który pod koniec dniówki podjeżdża niebieską nyską na czarnych blachach po swoją robotnicę. Brzmi znajomo?

Przytoczę jeszcze, być może mniej znaną, historię pewnego zamożnego dziś Amerykanina, który wspominał początki swojej kariery. Będąc bankrutem, poprosił kiedyś nieznajomego człowieka o papierosa. Ten jednak tylko zaśmiał mu się w twarz i odszedł. I wtedy – wspominał – zrozumiałem, że nie mogę tak żyć. Że gdyby on dał mi wówczas tego papierosa, nigdy nie poszedłbym dalej. Zostałbym w tym samym miejscu, bo zrozumiałbym, że jeśli ktoś podarował mi jedną rzecz, to mógłbym śmiało prosić o kolejne. Dopiero jego odmowa zmobilizowała mnie do podjęcia pracy i rozpoczęcia życia od nowa.

Pomoc w postaci marnej jałmużny staje się jedynie „pomocą” – wziętą w cudzysłów, a więc nie braną na poważnie. Takie „wsparcie” nigdy nie zmieni bytu biedaka. Jest zatem tylko iluzją. Mistyfikacją, która fałszywie buduje własne mniemanie o nas samych. Prawdziwym wsparciem byłoby poszukanie pracy dla takiej osoby. Ot, choćby rozdawanie ulotek. Jeśli może to robić człowiek na wózku inwalidzkim, to mogą też i inni.

Pisząc ten tekst, liczyłem tylko na jedno. Mam nadzieję, że czytelnik zastanowi się, zanim wrzuci żebrzącemu pieniądze i zada sobie kilka pytań: komu tak naprawdę pomagam? Sobie czy też jemu? Czy dając mu marną złotówkę, rzeczywiście przyczynię się do polepszenia jego życia?