„Nie ważne, kim jesteśmy – na końcu spotkamy się w burdelu dla psów”*
Wieczór w Przedświcie wziął mnie z zaskoczenia. Plakaty i zapowiedzi, które przeglądałam, nie mogły sprecyzować, w co się pakuję i na co mam się nastawić. Ich wspólne show to wydarzenie z pogranicza wieczorku poetyckiego, koncertu akustycznego i występu kabaretowego. Właściwie nie wiadomo czego się spodziewać. Yyyy? Generalnie tego wieczoru popełniłam dwa błędy – poszłam na trzeźwo i nastawiłam się na sztukę.
Tłem rozbrajających zmagań Tymona i Konjo z szarą rzeczywistością była klubokawiarnia Przedświt. To jedno z tych miejsc, w których gazowaną wodę mineralną dostajesz w szklanej butelce, piwko w szklance z łapanki, a herbatę w domowym kubeczku. Zmierzasz do miejsca na pufach i miękkich kanapach obok regałów z książkami – klimat dla rozpoczynającego się „show” produkuje odpowiedni.
A teraz wyobraźcie sobie taką sytuację. Nawalona Alicja Carolla wpada przez króliczą norę do Kabaretu Metafizycznego Gretkowskiej i od progu drze się: Królik, k@#$, daj zajarać. Pan Gąsienica siedzi na halucynogennym grzybie i pali fajkę wodną. W kącie Tygrysek jadący na LSD bryka na ogonku, a Konjo przylepia dupę do okna. Tymon brzdąka na gitarze odę do bigosu, a nad wszystkim powiewa sztandar z napisem Sztuka, k@#$ mać, wymaga poświęceń.
Pasowałam do tego klimatu jak pięść do oka. Byłam tak wyrwana z kontekstu, że w pewnym momencie przekonałam siebie, że dantejskie sceny rozgrywające się przed moimi oczami można podciągnąć pod pewien rodzaj sztuki. Może za tym gwałtem na dobrym smaku i autocenzurze jest jakaś głębsza myśl, a ja jestem zbyt prostym człowiekiem, artystycznym ignorantem z za dużą ilością filtrów kulturowych, żeby ogarnąć całość swoim malutkim rozumkiem, ale o co, k@#$, w tym wszystkim chodziło!?
Ponieważ nie wiedziałam, czego się spodziewać, od początku starałam się być openminded.
Kiedy na krześle usadowił się wesołek w koszuli, która jest poziomem advanced testu Rorschacha, i podkręcając wewnętrzny głośnik o +10 dB wykrzykiwał jakieś farmazony – trzymałam się. Każdy ma prawo do artystycznego wyrazu.
Kiedy zaczęli opowiadać jakieś skomplikowane, nieśmieszne anegdoty z puentami w stylu dobrze, że nie pukasz swojej matki. Hahaha. Ocierajcie się, żeby nie skończyć jak Hitler. Hihihi. Nie oddamy się za zupę. Hłehłehłe – trzymałam się. Może byłam niepocieszona, bo jedyna aluzja, którą zrozumiałam, pochodziła z Psów i nie została przez publikę podchwycona.
Kiedy para groupies siedząca za mną wybuchała śmiechem na granicy bezdechu na DOSŁOWNIE-KAŻDE-SŁOWO dobiegające ze sceny – trzymałam się. Wyższy stopień wtajemniczenia – wiedzą, o czym Konjo mówi. W przeciwieństwie do mnie.
Kiedy Tymon zaczynał grać i śpiewać, wynagradzało to traumatyczne przeżycia wieczoru. W sumie mógłby tam siedzieć i czytać książkę telefoniczną – nie wpłynęłoby to na poziom tekstów, a mnie i tak kolana by miękły. Zaskoczyło mnie, że publika włączyła się dopiero przy jego trzeciej piosence. Może też nie fani.
Kiedy powiedzieli: uwzględniamy chamskie uwagi publiki, wprowadzając swoją wersję flirtu z audytorium – trzymałam się. Przez cały wieczór utrzymywali pozytywny kontakt z publiką, bez niezręcznego wyrywania do odpowiedzi ludzi, którzy nie wiedzą, po co tu są, jednocześnie dopieszczając wyznawców.
Kiedy wesołek wrócił do wykrzykiwania swoich bzdetów, bo Tymon akurat poszedł się wyszczać – trzymałam się.
Ale kiedy dowiedziałam się, że te wszystkie nonsensy zostały zebrane w tomik poezji. Wydane. I jeszcze nominowane do nagrody Nike. Nie wytrzymałam.
Nie można odmówić pewnego uroku całemu temu wydarzeniu. Fajnie, że chłopaki się spełniają, a komu się nie podoba niech spieprza. Ale nazywanie tego sztuką jest podciąganiem ekshibicjonizmu do formy street artu.
Podsumowując wieczór: dwa uśmiechy półgębkiem, jeden szczery chichot i trzy piwa za mało.
—————————————
* T&K
Tymon & Konjo wystąpili 27 stycznia 2011, organizatorem show było ESK 2016 dla Katowic.