Motylki, ptaszki i cała ta miłość

Kadr z filmu "500 dni miłości"

Kadr z filmu "500 dni miłości"
Sytuacja przedstawia się tak: on się zakochał, ona raczej nie… Gdyby nie fakt, że film zalicza się do gatunku zwanego komedią, akcja mogłaby się po czymś takim potoczyć w nieciekawym kierunku i trzeba byłoby zaliczyć film do horroru. Ponieważ mogłoby to wyglądać jak w teledysku Avenged Sevenfold A little piece of heaven, w którym odrzucony chłopak morduje dziewczynę, zaś ona ostatecznie mści się na nim zza grobu. Ale tak się w tym obrazie filmowym nie dzieje. Choć owszem świat (filmowy) zostaje wywrócony do góry nogami. A dzieje się to z prędkością, migotliwością charakterystyczną dla teledysków.
Ktoś zapyta, dlaczego tak uparcie przywołuję wideoklipy. Bowiem reżyserią 500 dni miłości zajął się Marc Webb, reżyser teledysków do utworów zespołów takich jak: Green Day, My Chemical Romance, AFI, P.O.D i innych. Zaś właśnie swoista „teledyskowość” dodaje niezwykłego uroku historii. Poszarpane fragmenty, wycinki czasu, które trzeba poskładać w całą historię, reminiscencje pozwalają na inne spojrzenie na romantyczne (bądź nie) relacje międzyludzkie. Zwłaszcza jeśli role się nieco odwracają i trzeba zweryfikować, kto jest marzycielem, a kto nie wierzy w przeznaczenie, kto nosi spodnie w związku, który de facto nim nie jest. I kto, koniec końców, uwierzy w magię bratnich dusz.
Umiejętne żonglowanie konwencjami (jak scena w parku, która jest jakby żywcem wyjęta z Disnejowskiej baśni) pozwala dobrze się bawić, spojrzeć na tę całą wyszlifowaną miłość z ekranu z dystansu. Dostrzec ironię sytuacji. A przede wszystkim zadać sobie pytanie, jak ja – odbiorca – postrzegam miłość, relacje z ukochanym, czego oczekuję i jak bardzo na moje wyobrażenia wpłynęły obrazy filmowe latami kreujące idyllę (bądź nie) miłości.
Film Webba sprawia, że coś zakuje w sercu odbiorcę, gdy zda sobie sprawę z pewnej swojej naiwności, gdy zorientuje się, że właśnie odkryto przed nim karty, że trochę lub może nawet bardzo dał się nabrać na największy przekręt życia. Bo świat filmowy nie jest rzeczywistością. Stąd pewnie koncepcja 500 dni miłości. Nie neguje się euforii, która pojawia się, gdy człowiek się zakocha (ale koniec końców to reakcja chemiczna, hormony, enzymy i inne rzeczy, o których nie mam pojęcia, pracują skrzętnie na to poczucie i ma to związek z fizjologią i przyrostem naturalnym, no wszystko sprowadza się do tego, by gatunek przetrwał), ale reżyser i aktorzy mrugają z ekranu do widza, gdy rozgrywa się scena musicalowa, bo w rzeczywistości raczej nie biega się po parku, nie skacze (pomijając może wyczyny Toma Cruise’a u Oprah Winfrey) i nie widzi się animowanych niebieskich (wszelkie odcienie błękitu pełnią w filmie dodatkową rolę, koncentracja na tej części palety barw miała na celu wyeksponowanie niezwykłego koloru oczu Zooey Deschanel – filmowej Summer) ptaszków.
Jeszcze rzec trzeba o samym tytule, bo jak wiadomo, tłumaczenia tytułów na polski przeważnie nie są najlepsze. Zwłaszcza, że czasem dobrze nie da się przełożyć danej frazy. Tym razem jednak wybrnięto dość dobrze z sytuacji. W oryginale w tytule pojawia się gra słów: ‘summer’ to z jednej strony lato (czyli w zasadzie czas beztroski, szaleństwa, radości, chwytania chwil), ale też imię kobiece (imię dość specyficznej bohaterki filmu). Pięćset dni bohater spędza z nią, dziwną, zakręconą, słuchającą tak jak on The Smiths, podziwiającą tak jak on obrazy Magritte’a… Tom (Joseph Gordon-Levitt) analizując z perspektywy czasu swój związek-niezwiązek, odkrywa sam siebie i swoją pasję. Bohater przechodzi długą drogę od nudnego i monotonnego życia do punktu, w którym wie, czego chce i dąży do realizacji swojego celu, dojrzewa. Dlatego wbrew pozorom nie jest to wcale „zwykła opowieść o chłopaku i dziewczynie”. Nie jest to też zwyczajna, typowa komedia romantyczna, a temu, co inne, nowe, świeże, warto poświęcać czas, nawet 500 dni.
———————————————————————————————-
„500 dni miłosći” („500 Days of Summer”); reż. Marc Webb; Dramat, Komedia, Romans; USA 2009;