Ecco homo…
W końcu się zatrzymał. Niemal brakowało mu tchu, oparł się więc o przydrożny słupek i postanowił chwilę odpocząć. Czuł, jak drżą: najpierw opuszki jego palców, potem dłonie, wreszcie te obrzydliwe drgawki, niby stado rozwścieczonych mrówek, opanowały całe jego ciało. Wyczuwał je tuż pod skórą.
Chciał je z siebie zedrzeć, wyrwać, rozdrapać na strzępy, ale wiedział, że nie ma na to szans. Szczęśliwe ukojenie przyszło z góry. Z metalowych, ciężkich chmur wysypały się strugi deszczu. Zimne i diamentowo czyste. Biły o jego ciało intensywnie i z furią, ale tym razem nie czuł bólu, raczej orzeźwienie i dziwnie napływający z każdą bombką wody spokój. Bardzo chciał, by ten spokój z nim pozostał.
Deszcz ani myślał o staniu się zwykłym kapuśniaczkiem, maleńką mżawką. Był dumny i z coraz większą powagą pokazywał swą siłę. Wkrótce zlepił jego włosy, przeniknął każdy centymetr lichego ubrania i jak po rynnie żwawo spływał od kolan po bose stopy. Pomyślał nawet, że to całkiem zabawny widok. Poczuł się czysty i świeży. Woda doskonale chłodziła zmęczone ciało, koiła niezliczone odciski i rany.
Podniósł głowę. Rozmoknięte oczy zdawały się dostrzegać jakiś zupełnie inny wymiar świata. Jakby ktoś w ułamku sekundy wywrócił go na lewą stronę. Droga, normalnie podziurawiona jak ser, stała się wstęgą tysięcy jezior, większych lub mniejszych. Budynki zaczęły się rozpływać i topnieć, jękiem błagając o pomoc. Drzewa nie stały prosto jak zawsze, ale nabożnie składały pokłon przemoczonej ziemi. Zdawało się, jakby uliczne księżyce nagle z czułością tuliły się do siebie i tylko co niektóre samolubnie przeglądały się w lustrach jezior. Zrozumiał, że przynależy do tego nieokiełznanego świata, jest cząstką chaosu i harmonii, splecionych w ciągłej walce.
Mimo to, obserwując przemykające cienie, zgarbione, przestraszone sylwetki ludzi, poczuł nagłą samotność i jak palący płomień tliła się w nim potrzeba bliskości. Potrzebował tych, którzy go odrzucili. Nie wiedział już, czy to deszcz rysuje po jego twarzy, czy może łzy torują sobie drogę w przemęczonym obliczu. Jaskrawe neony zachęcały go do wejścia, zapukania do któregoś z rozpływających się domów. Jednak w tej chwili paskudny strach zamigotał ślepiami i wyszczerzył kły. Był tak blisko, że dokładnie mógł mu się przyjrzeć. Ze zdumieniem stwierdził, że przez moment w jego ślepiach dojrzeć można było maleńką igiełkę… lęku. Być może nawet strach ma swojego demona… To niespodziewanie dodało mu odwagi. Otrzepał kryształowe drobinki i zaczął przemierzać kolejne wyspy jezior. Czuł na plecach strach, ale starał się nie zwracać na niego uwagi, mimo że natarczywie szeptał mu do ucha: „jesteś inny, nie zaakceptują cię, wyśmieją i zatrzasną przed tobą drzwi”.
O dziwo, budynek nie okazał się jakąś płynną substancją, ale porządną drewnianą konstrukcją. Znów zaczynało brakować mu tchu. Czuł zapach świeżej kawy i pieczonego chleba. Nacisnął klamkę. W pierwszej chwili ciepłe powietrze uderzyło go w twarz tak mocno, że niemal się przewrócił. Już miał uciekać, gdy ujrzał przed sobą twarz kobiety. Skulił się w sobie, jakby chciał prosić o przebaczenie za swoją marną egzystencję. Ona jednak uśmiechnęła się do niego tak szczerze i dobrotliwie, że czuł, jak krwiożercze dreszcze uciekają w popłochu. Podała mu kawę i gestem zaprosiła do środka. Był sparaliżowany, ale gorący płyn już zaczął rozgrzewać jego skórę. Kątem oka zauważył, jak strach zsuwa się z jego pleców i ze spuszczoną głową zmierza do wyjścia…