Przepis na sztukę
Miałam napisać nową sztukę – taki cel postawiłam sobie na czas wolny od uczelni. Tymczasem rok akademicki trwa w najlepsze – a sztuki jak nie było, tak nie ma.
Może to wina miejsca. Siedzę z grubym zeszytem w centrum handlowym, jem pseudoobiad, a powinnam być teraz gdzieś, gdzie artyzm aż buzuje. Jakiś dom kultury albo Czuły Barbarzyńca na przykład. Gdybym siedziała w kłębach papierosowego dymu i popijała kawę z ogromnej filiżanki, otoczona przez setki książek – wyszłaby mi z tego sztuka. Albo chociaż opowiadanie, które przez przypadek wypadłoby mi z torebki (wiadomo, jak to z kobiecymi torebkami bywa), przeczytałby je jakiś znawca – mecenas, okrzyknął majstersztykiem i…. Nie mam pieniędzy na papierosy. Nie jestem prawdziwym artystą.
Popadam za to w artystyczną degrengoladę – piszę o tym, że nie mogę pisać.
Wiem, muszę mieć temat! Może powinnam radykalnie poprzestawiać wszystko w moim życiu – wyjechać z Warszawy do zabitej dechami dziury, rzucić mężczyznę mojego życia, zostać wegetarianką, przefarbować włosy na blond albo chociaż spróbować popełnić samobójstwo. Autentyczność jest przecież podstawą, autentyczność się czuje, chwali. Doszukuje się jej nawet w tym, co autentyczne być nie miało. Ludzie lubią podglądać, odkąd okna zasłoniły im wielkie bilbordy, nie widzą tego, co dzieje się u sąsiadów, więc zostaje tylko literatura. Lubią ludzkie dramaty. Niestety, nie miałam ojca alkoholika, matki narkomanki, nie tułałam się po bramach, sprzedając własne ciało. Nie spędziłam nawet jednej nocy na izbie wytrzeźwień (tak, wiem, wszystko przede mną), nie kradłam, nie uciekałam przed policją. Nie jestem prawdziwym artystą, nie mam wstrząsającego, autentycznego tematu. Czyli zostaje to samobójstwo…
Tak, próby samobójcze zawsze dobrze się sprzedają. Są takie… głębokie, tajemnicze, mroczne i… Nie, bez sensu. Napiszę coś prostego, trafiającego w gusta szerokiej publiczności. Najlepiej o miłości. Napiszę o sfrustrowanej, nieszczęśliwie zakochanej blondynce. Użyję wielu niezrozumiałych słów, nadam metaforyczny tytuł – to zdecydowanie podniesie poziom artyzmu. Zdania będą stylizowane na mądre sentencje, tak żeby potem czytelnicy mogli używać ich w różnych sytuacjach. Nawet niech staną się opisami na gadu-gadu – zawsze to dobra promocja. Albo nie – zmniejszę dystans między narratorem a odbiorcą, używając języka skrajnie kolokwialnego, takiego, jakiego używają koledzy spod bloku. W końcu mieszkam w bloku, może przy odrobinie wysiłku da się mnie podciągnąć pod „ziomalkę z blokowiska”. Poruszę dylematy, z jakimi spotyka się młodzież bez perspektyw.
Ale to wszystko już było. Powielanie tematów, schematów, dramatów jest bez sensu. Wiem! Zajmę się sztuką eksperymentalną, awangardową. Jest prestiżowa, wypada ją podziwiać, nawet jeśli się jej nie rozumie. Inaczej można wyjść na człowieka zacofanego i zaściankowego, który nie nadąża za najnowszymi trendami. Znawcy będą debatować, doszukiwać się nawiązań, przekonywać, że oczywisty przekaz jest jedynie płytką interpretacją. Młodzi, gniewni i egzaltowani na spotkaniach i odczytach za cel postawią sobie dokładne przeanalizowanie moich dzieł. A jeśli nawet nie zostanę doceniona – zawsze mogę zejść do podziemia, pisać dla wiernej grupki odbiorców i starać się, by nie zarobić na sztuce. Ale… Zawsze może poznać mnie o jedna osoba za dużo, a nuż ktoś postanowi wydać mnie większym nakładem lub zagrać moją sztukę dla większej publiczności. Wtedy ludzie okrzykną, że się sprzedałam. Trudno jest być artystą.
A może tak napiszę wiersz…