O literackiej goryczy, czyli „Ciało obce” Rafała Ziemkiewicza
Zdawałoby się, że naturalną skłonnością człowieka jest unikanie przykrości i stronienie od tego, co wywołuje niekoniecznie pozytywne odczucia. Są jednak książki złe, negatywne (nie, nie mówię tu o książkach źle napisanych, nudnych, banalnych lub grafomańskich, ale o książkach przynoszących gorzką refleksję o życiu), które czyta się z przyjemnością. Może „przyjemność” jest złym określeniem – które czyta się, bo się chce, bo są interesujące, frapujące. I niech będzie – sprawiają pewien rodzaj masochistycznej przyjemności, stając się materiałem do refleksji.
Jedną z takich pozycji jest „Ciało obce” Rafała Ziemkiewicza, kontrowersyjnego publicysty, autora m.in. książek „Michnikowszczyzna. Zapis choroby”, czy „Czas wrzeszczących staruszków”. „Ciało…” nie należy zdecydowanie do powieści, które wprawiają czytelnika w dobry nastrój, ma jednak w sobie coś takiego, co nie pozwala się od niej oderwać. Niepozbawiona gorzkiej ironii i cynizmu powieść uderza prosto między oczy, nie pozwalając przez pewien czas podnieść się i otrząsnąć. Ziemkiewicz zabiera w podróż, w której obok bohatera powieści, czytelnikowi towarzyszy butelka wódki i literacki zapis refleksji, przywodzący miejscami na myśl wręcz listę frustracji rodem z teorii Freuda.
Sam autor nazwał kiedyś tę książkę „katolickim pornolkiem” – bo bohater od rozpusty nie stroni, ale żałuje swoich czynów. Zawężanie „Ciała obcego” do sfery seksualnej byłoby jednak brutalnym spłycaniem powieści. Seksualność bohatera, tłumiona przez kilkanaście lat nieudanego związku małżeńskiego, wybucha w całej swej perwersyjności. Mężczyzna, samotny w swej ostatniej podróży, wylicza kolejne kochanki, nie cofając się przed wspominaniem najbardziej pikantnych szczegółów. Nie cofa się również przed wygłaszaniem gorzkich komentarzy dotyczących zwłaszcza byłej żony, jej matki (zwanej „pieszczotliwie” Potworem), a także sfery zawodowej, która ostatecznie okazuje się zaciskającą się wokół szyi pętlą.
Na bohaterze ciąży katolickie wychowanie, wspomnienie ojca – katolickiego opozycjonisty, ciążą na nim wreszcie staroświeckie poglądy, które nie wytrzymują konfrontacji z prawdziwym życiem i narastającymi problemami. Potrafi się jednak doskonale usprawiedliwiać, udowadniać sobie i swemu środowisku, że Kościół katolicki właśnie ludziom takim, jak on, potrzebny jest najbardziej. Nie czuje się hipokrytą, nie czuje się jednak dobrze sam ze sobą. W niezrozumiałym dla siebie odruchu przyznaje się żonie do zdrady. W niezrozumiały dla siebie sposób nie może osiągnąć całkowitego spełnienia już po rozwodzie. Owszem – w końcu czuje się mężczyzną, docenianym przez kochanki i spełniającym brutalne seksualne fantazje, jest jednak również mężczyzną, który kuli się w toalecie od uderzeń nagłego, niemotywowanego niczym lęku. Jest w końcu mężczyzną, który mimochodem wchodzi w świat, do którego nie pasuje – w świat „haków” i zawodowych „przysług”. Zdaje mu się, że odnosi zawodowy sukces, dostaje propozycje pracy u jednego z najbogatszych Polaków. Praca ta okazuje się jednak związana z upokorzeniami i zastraszaniem, niejasno zespolona ze światem polityki i z działaniami na pograniczu prawa.
W ostatnim, rozpaczliwym odruchu bohater postanawia się zemścić. Zemstą ma być jego własna śmierć, upozorowana w sposób, który ma zwrócić uwagę opinii publicznej na nieuczciwe mechanizmy rządzące światem korporacji „Hansa” Nowaczyka.
„Ciało obce” staje się zapisem tragedii bohatera, a jednocześnie tragedii współczesnego człowieka, rozerwanego pomiędzy potrzebami i nakazami, pomiędzy sukcesami a samotnością i niespełnieniem. Człowieka, który w rozpaczliwym geście pragnie wygłosić ostatni monolog, motywowany może pijackim przypływem energii, i podzielić się z anonimowym czytelnikiem swymi porażkami i frustracjami. Człowieka, który żyje w kraju, gdzie kryminaliści ściśle współpracują z politykami.
„Ciało obce” mogłoby równie dobrze nosić tytuł „Historia frustracji”. Sfrustrowany jest bohater, sfrustrowany staje się również czytelnik, który nie może opędzić się od przykrego wrażenia, że cyniczne tezy wygłaszane przez mężczyznę nie są wcale oderwane od rzeczywistości.
Nie do przecenienia są względy estetyczne, których książce odmówić nie można. Łatwy do przyswojenia język, wciągająca dynamika wydarzeń. Ale to właśnie niepokój, jaki powieść zasiewa w czytelniku, jest jej największym atutem. Niepokój tak silny, że nie sposób zniwelować go zamknięciem książki i powrotem do własnego życia.
Czyżby więc to, czego potrzebujemy tak naprawdę od literatury, to wytrącenie z równowagi i – w pewnym sensie – skrzywdzenie? Czyżbyśmy wciąż potrzebowali przeżywania katharsis, wzbudzania w sobie negatywnych emocji, aby się z nich oczyszczać? Może czytelnik po prostu lubi dostarczać sobie materiału do refleksji, nawet tej niezwykle gorzkiej i przygnębiającej?
Może więc jest jakaś prawda w stwierdzeniu, że przyjemność czytania nie musi łączyć się z przyjemną treścią. A literacka gorycz bywa przyjemna.