Dr House a umowa społeczna
Jest z nami od sześciu lat i sporo już o nim w tym czasie napisano. Szczytowym osiągnięciem pseudoanalizy jest książka House a filozofia. Znaleźć ją można było na tej samej półce, co autobiografię Palikota, w której zapewniał on, że Boga nie ma. Nie bardzo wiem, co Greg House ma z filozofem wspólnego; może zadumany wyraz twarzy na początku i końcu każdego odcinka. Tego typu publikacje – bez względu na ich jakość – dowodzą niezbicie, że obok House’a nie sposób przejść obojętnie. Na czym zatem polega sukces tego serialu dla nieszczęśliwych facetów?
Gregory House jest tym wszystkim, czym przeciętny Kowalski chciałby być. Genialny umysł, nieznośna lekkość bycia oraz brutalna szczerość w kontaktach z ludźmi to właśnie to, o czym marzy potulny i sfrustrowany pracownik poczty, jedząc kanapkę w trakcie przerwy. Dzień dobry, szefie; może kawy, panie prezesie?; bardzo przepraszam, czy ma pan chwilkę, profesorze? Oto podstawowy pakiet naszych społecznych postaw. Uzupełniany pakietem wieczornym: pięknie dzisiaj wyglądasz; pójdziemy tam, gdzie zechcesz; wiesz, że nie to miałem na myśli. I tylko czasem w pijackie wieczory ze starymi znajomymi pozwalamy sobie na chwilę smętnej szczerości. Jest to jak najbardziej zrozumiałe; przecież trzeba dbać o pracę, o międzyludzkie relacje, należy być uprzejmym, uśmiechniętym, powszechnie szanowanym i dyskretnie lubianym. I tak trwamy w społecznej poprawności, trzymamy nastroje na wodzy i jakoś to wszystko leci. I lecieć musi, bo szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie świata, w którym nagle wszyscy zaczęlibyśmy być bezkompromisowo szczerzy. Ale House jest inny. Dlatego tak przyciąga przed telewizory. Chcemy popatrzeć, jak znowu będzie wyśmiewał, obrażał, pastwił się bez litości nad tymi wszystkimi kretynami, z którymi na co dzień chcielibyśmy zrobić to samo (nieistotne, że w serialowej perspektywie to raczej po stronie kretynów byśmy wylądowali). House mówi na głos to wszystko, co my wstydliwie przemilczamy, zachowuje się, jakby nie miał nic do stracenia, jakby na niczym mu nie zależało; do tego zawsze i bez żadnego skrępowania wygłasza swoje opinie. Jest to szalenie urzekająca postawa. Najlepsze jest jednak to, że nie spotykają go żadne społeczne konsekwencje, gdyż jego geniusz czyni go niezbędnym dla innych.
Ale jest też druga strona owej postaci. House jest nieszczęśliwy. I nie chodzi tu o kiepski nastrój, nadmiar bluesa czy jakiś tani egzystencjalizm. Człowiek jest ostatecznie nieszczęśliwy, gdy zaczyna kochać swoje nieszczęście. Można nienawidzić swojego życia, ale kochać własny smutek wtedy, gdy już tylko on nam zostaje. Wilson (przyjaciel House’a) stwierdza w jednym odcinku, że ten nienawidzi samego siebie, jednak pała do siebie wielkim podziwem i nie chce być szczęśliwy, bo wtedy straciłby całą swoją wyjątkowość. Moim zdaniem to właśnie jest punkt wyjścia dla wszelkich rozważań nad tą niebanalną postacią. Jej stosunek do ludzi to kwestia tak naprawdę wtórna. W gruncie rzeczy cała piramida naszych niedorzecznych codziennych postaw opiera się na fundamencie nadziei, że małymi kroczkami dojdziemy w końcu do wielkiego szczęścia. House szczęściu nie ufa, nie ma nadziei, nie ma złudzeń. I właśnie to nastawienie generuje wszystkie jego zachowania, całą tę zabawę ludźmi i życiem. Brak złudzeń to niewątpliwie pewnego rodzaju wolność, jednak z ciężarem takiej wolności nie sposób sobie poradzić. I należy podkreślić, że House sobie nie radzi. I prawdopodobnie dlatego go tak namiętnie oglądamy: bo jest ludzki i nieludzki jednocześnie. Ma wszystkie zalety, których my nie posiadamy, ale ma jednocześnie nasze wady. Oglądając House’a, dokonujemy samouwznioślenia, gdyż identyfikując się z jego nieszczęśliwą duszą, identyfikujemy się również z jego genialnym umysłem.
Drogi widzu, jest to nad wyraz nieuprawnione. Jeśli więc po kilku odcinkach serialu zechcesz powiedzieć niektórym znajomym, co o nich myślisz, pamiętaj, że warto wyróżniać się czymś więcej niż tylko tandetną bezczelnością. Warto pomyśleć również nad tym, czy nieszczęście jest rzeczywiście tak poetyckie, jak wygląda na ekranie…