O filmach w kolorze [tęczy]
Tym razem będzie o miłości i o związkach, czyli – chciałoby się rzec – o tym, co zawsze, co wszędzie i do znudzenia. Za pewne odejście od rutyny można uznać fakt, że nie będą to związki damsko-męskie, a damsko-damskie i męsko-męskie, a więc takie, jakie w powszechnej opinii wciąż uważa się za nietypowe…
Tym razem będzie o miłości i o związkach, czyli – chciałoby się rzec – o tym, co zawsze, co wszędzie i do znudzenia. Za pewne odejście od rutyny można uznać fakt, że nie będą to związki damsko-męskie, a damsko-damskie i męsko-męskie, a więc takie, jakie w powszechnej opinii wciąż uważa się za nietypowe…
Taki właśnie nietypowy przegląd filmowy, „Pion w poziomie”, dotyczący tematyki LGBT został zorganizowany w Kinoteatrze Rialto w dniach 2-8 lipca i, jak głosiły materiały promocyjne, miał stanowić „wybór tego, co filmowo najważniejsze w tematyce gejowsko-lesbijskiej”. Adekwatne przeglądy zorganizowano również w Krakowie i Poznaniu. Zaprezentowane filmy należały także do repertuaru EuroFilm Festiwal zorganizowanego w ramach EuroPride 2010 – cyklu imprez społeczno-kulturalnych dotyczących praw mniejszości seksualnych, odbywającym się w tym roku w Warszawie. W ten sposób wszystkim tym, którzy nie mogli pojawić się w stolicy, dano możliwość zapoznania się z repertuarem festiwalu „w pigułce”.
Jako miłośniczka zarówno kina, jak i tematyki queer nie mogłam przegapić tego wydarzenia. Tematyka LGBT może poszczycić się pokaźną filmografią, niemniej jednak są to przeważnie dzieła niszowe, trudno dostępne lub praktycznie zupełnie nieobecne, zwłaszcza w polskiej dystrybucji. Przegląd w Rialcie wywołał zatem u mnie podwójny entuzjazm – po pierwsze, dlatego że w ogóle się odbywał, po drugie, dlatego że nie miałam wcześniej okazji widzieć żadnego z uwzględnionych w repertuarze filmów, a z tego typu kinem jestem dość zaznajomiona.
Kino LGBT ma tysiąc twarzy. Nie pozwala sprowadzić się do żadnego – nawet najbardziej pojemnego – wspólnego mianownika. To kino artystów i rzemieślników, wielkich gwiazd i debiutantów, kino społecznie zaangażowane i poetyckie. Niekiedy wielkie kino. Bez żadnych ograniczeń – czytamy w materiałach promujących festiwal. Nie pozostaje mi nic innego, jak podpisać się pod tymi słowami. I tak jak duża jest rozpiętość tematyczna, tak też bywa z jakością. I tak samo jak opinie warszawiaków na temat organizowanej w ramach EuroPride parady równości były podzielone, tak samo zróżnicowane są moje opinie na temat obejrzanych filmów – podczas gdy chętnie dołączę się do głosów chwalących pierwszy, drugi silnie ubódł moje poczucie dobrego kinematograficznego smaku.
Niewidzialny Świat” oraz „Zwolnienie” zdają się stać na przeciwnych biegunach i to bynajmniej nie dlatego że pierwszy opowiada o dwóch kobietach, a drugi o dwóch mężczyznach – kino, którego jednym z głównych założeń jest przełamywanie płciowych barier nie powinno dać się zamknąć w ramach tak stereotypowych opozycji. Zwłaszcza że w obydwu obrazach mamy do czynienia z podobnymi, w gruncie rzeczy, sytuacjami – zetknięciem się dwóch różnych światów, walką z własnym środowiskiem, przełamywaniem własnej słabości. Są to wątki pojawiające się bardzo często, gdy poruszana jest tematyka mniejszości seksualnych, ale – jak zawsze powtarzam – nie liczy się co, liczy się jak.
W „Niewidzialnym Świecie” śledzimy historie dwóch kobiet w RPA czasów apartheidu. Jedna z nich to typowa gospodyni domowa, żona mężowi i matka dzieciom, wychowana według tradycji, jednocześnie kobieta wrażliwa, myśląca i pozbawiona uprzedzeń. Druga – walcząca ze stereotypami samodzielna właścicielka lokalnej restauracji, która odważnie przeciwstawia się zarówno próbom wtłoczenia jej w ramy patriarchalnego społeczeństwa, jak i wszelkim przejawom dyskryminacji – czy to ze względu na rasę, czy na płeć. Wkrótce po pierwszym spotkaniu między kobietami rodzi się wzajemna fascynacja.
Historia prosta i pod wieloma względami typowa – oto kura domowa, która wskutek poświęcenia się rodzinie zapomina o swojej własnej osobie, swoich dawnych pasjach, której mąż dopuszcza się wszelkich małżeńskich przewinień ze zdradą i przemocą na czele, spotyka buntownika, który nadaje jej życiu barw i pozwala odnaleźć wewnętrzną siłę. Różnica polega na tym, że chociaż buntownik nosi się po męsku, to pozostaje piękną kobietą. Jednakże nie uważam, by prostota tej historii działała na jej niekorzyść. Wręcz przeciwnie – obraz jest tak samo subtelny i pełen wdzięku jak główne bohaterki, co w szczególny sposób oddaje scena, w której Miriam z niecierpliwością oczekuje przyjaciółki: ujęcia stojącej przed domem kobiety przeplatają się z ujęciami szykującej się do wyjścia Aminy. Półmrok, miękkie cienie, zbliżenia, sama czynność ubierania tworzą niezwykle erotyczną wymowę obrazu, a krótki czas ich trwania kojarzy się z myślami, które próbujemy wypchnąć ze świadomości, ale które wciąż natrętnie powracają…
W główny wątek umiejętnie zostały wplecione poboczne historie dotyczące problemu dyskryminacji rasowej czy też pozycji kobiety w rodzinie, umiejscawiając film w społecznie zaangażowanym nurcie kina LGBT. Duża wrażliwość – zarówno estetyczna, jak i społeczna – podkreśla „kobiecość” obrazu, ale nie tę stereotypową, tkliwą i sentymentalną, ale tę prawdziwą: jednocześnie silną i delikatną, subtelną, ale nie bojącą się mówić otwarcie o trudnych tematach (takich jak przemoc i dyskryminacja). Przekraczającą ramy stereotypu, ale pamiętającą o korzeniach (wszak inspiracją i wzorem Aminy jest jej babcia). Pozwalającą sobie na romantyczność, ale wciąż pamiętającą o rzeczywistości – otwartość zakończenia niesie bowiem tyle samo nadziei, ile pytań…
Wbrew pozorom i stereotypom to właśnie drugi z filmów, choć wyreżyserowany przez mężczyzn, opowiadający o mężczyznach i dziejący się w męskim świecie, czyli w więzieniu, cechuje się znacznie bardziej ekspresyjną i dramatyczną (żeby nie powiedzieć „dramatyzującą”) formą wyrazu.
Tu również obserwujemy zderzenie dwóch światów: do zakładu karnego trafia osoba, której trudno się spodziewać, a mianowicie katolicki ksiądz, Jack. Skomplikowaną sytuację duchownego potęguje jego orientacja seksualna. Na tle różnorakich relacji: opiekuńczej i braterskiej wobec młodego współwięźnia, pełnego napięcia i stałego poczucia zagrożenia antagonizmu z więziennym woźnym, szarą eminencją zakładu karnego i wreszcie – zakazanym uczuciem, jakie rodzi się pomiędzy nim a Martinem, strażnikiem więziennym – stopniowo odkrywamy prawdę na temat powodów, dla których Jack został skazany. Pod tym względem fabuła poprowadzona jest sprawnie, a w miarę rozwoju wydarzeń enigmatyczne retrospekcje przeplatające się ze scenami z więziennego życia zyskują nowe, sprzeczne z nasuwającymi się w pierwszej chwili podejrzeniami, wyjaśnienie. Niestety, wraz z odkrywaniem owej prawdy i pogłębianiem się wszystkich relacji, pogłębia się również patos i przedramatyzowanie, a zanika logika działań protagonistów. Nie potrafię bowiem uwierzyć w fakt, że można być zdolnym do zabicia gołymi rękami najbliższej osoby, nawet najbardziej chorej i cierpiącej – nie chodzi mi o sam fakt ulżenia w cierpieniu, ale o sposób, w jaki zostaje to zrobione. Nie przemawia do mnie łatwość, z jaką można uwierzyć w słowa budzącej nienawiść i strach osoby, ostatniej z godnych zaufania i to uwierzenia do tego stopnia, by od razu obrócić się przeciwko jedynej bratniej duszy. Sytuacji nie polepsza sposób, w jaki zostały ukazane religijne rozterki głównego bohatera, bo jakkolwiek wewnętrzne rozdarcie jest tu jak najbardziej usprawiedliwione, to jednak manifestuje się w zgoła przerysowany sposób, a scena demolowania więziennej kaplicy budzi raczej niesmak niż współczucie. Zakończenie filmu to natomiast prawdziwe apogeum jego stylu – gdybym obejrzała je wyrwane z kontekstu, zastanawiałabym się, czy ktoś nie robi sobie przypadkiem żartu, a cała scena to nie rodzaj karykatury. Moje wrażenia nie okazały się odosobnione, bowiem kiedy w kinie zapaliły się światła, zobaczyłam, że jeden z siedzących przede mną panów wygląda, jakby obejrzał właśnie świetną komedię. Opuszczając tuż za nim salę kinową, usłyszałam, jak stwierdza, że „był to najbardziej pretensjonalny film, jaki miał ostatnio okazję obejrzeć”. Pozostało mi tylko uśmiechnąć się do samej siebie… Dramaty trzeba umieć opowiadać z wyczuciem – w przeciwnym razie stają się komediami i to takimi pozbawionymi wyczucia.
Złe wrażenie, jakie wywarło na mnie „Zwolnienie” nie przyćmiło jednakże ogólnych pozytywnych doznań – cieszę się, że tego typu przeglądy są u nas organizowane. Po pierwsze, dlatego że są głosem odmiennym od tego, co zwykło się kojarzyć ze stosunkiem do „tęczowej” seksualności w naszym kraju. Po drugie, dlatego że stanowią kolejną okazję do zapoznania się z kinem niszowym, niejednokrotnie bardzo dobrym i wartościowym, bez względu na tematykę, jakiej dotyczy. A że czasem trafi się obraz gorszy? Cóż, jak wszędzie. Można przymrużyć oko i uznać to za kolejny głos w sprawie równości.
———————————–
„Niewidzialny Świat” / „The World Unseen”
Reżyseria: Shamim Sarif
RPA, Wielka Brytania 2007
„Zwolnienie” / „Release”
Reżyseria: Darren Flaxtone, Christian Martin
Wielka Brytania 2010