O fanatykach, transwestytach i japońskich kreskówkach, czyli j-rock i konteksty
Na początku był magazyn „Kawaii” i kasety magnetofonowe przesyłane w listach. W ten sposób jawi mi się początek mojej przygody z japońską muzyką rockową i podejrzewam, że znalazłoby się sporo osób, które mają podobne wspomnienia, przynajmniej spośród moich rówieśników. Asocjacje młodszego pokolenia pewnie wiążą się raczej z forami internetowymi i LiveJournalem. Niemniej jednak nie ma chyba fana j-rocka, który jednocześnie nie przeszedł przez fascynację mangą i anime, a w rezultacie także i przez szerzej rozumianą „japanofilię”. Bycie fanem – wykonawcy, zespołu, gatunku muzycznego – zawsze wiąże się z obszerniejszym kontekstem, a kiedy ów kontekst wypełniają zjawiska związane z kulturą (a zwłaszcza popkulturą) japońską, to musi być ciekawie – z całą ambiwalencją, jaką da się zawrzeć w takim określeniu.
Wypowiadając się z perspektywy osoby, która ze zjawiskiem zetknęła się po raz pierwszy przed niemal dziesięcioma laty, a jeszcze półtora roku temu można było ją nazwać fascynatem (by uniknąć pejoratywnego określenia „świr”), mogę zapewnić, że o j-rocku i jego kontekstach można by pisać dużo i długo. Zwłaszcza że oprócz tak oczywistych powiązań jak manga i kultura japońska, łączy się ściśle z szeroko pojętą kwestią fanostwa oraz kwestiami gender i queer. Wszystkie te konteksty mają swoje jasne i ciemne strony, a jako że j-rock z hobby alternatywnego, wręcz undergroundowego staje się coraz popularniejszy – jak to zwykło dziać się niemal ze wszystkim w dobie postmodernizmu, gdzie granica pomiędzy alternatywą a popkulturą jest niejednokrotnie zadziwiająco płynna – temu zjawisku warto poświęcić nieco uwagi. Chcę tylko zaznaczyć, że pomimo tego, iż moje zainteresowania muzyczne skierowane są obecnie na Zachód, a na j-rock patrzę teraz raczej z dużą dozą sentymentu niż aktualnej pasji, to wszystko, o czym pragnę napisać – wszystkie jasne i ciemne strony fandomu – zauważałam już wcześniej, kiedy jeszcze bóg miał na imię Kyo, a zamiast „tak” mówiło się „hai”.
Należałoby zacząć od tego, czym właściwie jest j-rock, bo – wbrew potocznemu rozumieniu – nie jest gatunkiem muzycznym. To tak, jakby powiedzieć, że w Polsce gra się „polskiego rocka” i wrzucić do jednego wora Vadera, Kult i Feel. Japońska muzyka rockowa jest bardzo zróżnicowana, wśród kapel można usłyszeć zarówno mocne brzmienia z pogranicza hard rocka i metalu, w których wokaliści nie stronią od łączenia melodyjnego śpiewu z growlem, jak również granie, któremu bliżej do popu, a członkowie zespołów różnią się od tych tworzących boysbandy tylko tym, że sami grają na instrumentach.
Rozkwit popularności rocka w Kraju Kwitnącej Wiśni wiązać można z latami 80. i zespołami takimi, jak X-JAPAN, Luna Sea i BUCK-TICK. Członkowie wszystkich z nich są wciąż aktywni muzycznie – czy to w solowych projektach, czy to jako producenci, czy też – jak w wypadku BUCK-TICK – wciąż działają jako zespół. Lata 90. oraz przede wszystkim początek wieku XXI to początek działalności najprzeróżniejszych zespołów, przy czym wiele z nich nie nagrało często więcej niż jednego albumu, jednego EP czy nawet jednego singla. Rotacje członków, side projects, nowe projekty, zmiany nazw są na porządku dziennym, biorąc więc pod uwagę liczbę rozmaitych kapel czasem można odnieść wrażenie, że w Japonii nie robi się nic, tylko gra się rocka, a każdy salary-man po pracy ściąga garnitur, wdziewa ekscentryczny ciuch, robi makijaż i chwyta za gitarę…
Z zespołów, które mają na swym koncie większy dorobek i cieszą się uznaniem oraz popularnością już właściwie międzynarodową, należałoby wymienić: Dir en grey, D’espairsRay, The GazzettE, MUCC, Alice Nine i An Cafe (gdzie rozbieżność jest tak duża, iż panowie z Diru prezentują obecnie solidne granie w stylu alternative metal, w brzmieniu D’espairsRay słychać elementy rocka industrialnego, podczas gdy muzyka chłopców z An Cafe nie kłóci się z ich cukierkowym wyglądem).
Wygląd i image to nieodłączny element j-rocka, a zwłaszcza nurtu visual kei, który celuje w wyszukanych strojach, kolorowych fryzurach i teatralnym makijażu. Tu również można odnaleźć elementy z różnych półek popkultury: od stylistyki gotyckiej, przez cyberpunk, tradycyjne stroje japońskie i sado-maso do kreacji tak wyszukanych i eklektycznych, że niedających się zakwalifikować do żadnej kategorii. Nie oznacza to oczywiście, że każdy japoński muzyk rockowy nosi sukienki, kolorowe włosy i tonę makijażu na twarzy, co – zapewne wskutek wyrazistości kapel visualowych, która sprawia, że wyjątkowo łatwo zapadają w pamięć – czasami traktowane jest jednoznacznie. Panowie z Dir en grey po swojej przygodzie z visual obecnie prezentują się jak każdy przeciętny amerykański band metalowy, podobnie członkowie MUCC i lynch., którzy generalnie preferują proste, czarne stroje. Niemniej jednak specyficzna stylistyka stanowi domenę japońskiej sceny, a ekstrawaganckie kostiumy i makijaż w połączeniu z delikatną urodą azjatyckich muzyków czynią z nich postaci o niezwykle androgynicznej prezencji, zwłaszcza jeśli doda się do tego określone zachowania sceniczne.
W czym upatrywać źródeł takiego image’u? Częściowo pewnie we właściwej muzyce rockowej skłonności do kontestacji, w tym wypadku zuniformizowanego społeczeństwa japońskiego, częściowo w tradycji – wystarczy wspomnieć postać onnagata w teatrze kabuki, czyli mężczyzny grającego tylko role kobiece – a częściowo w samej współczesnej kulturze Japonii, gdzie kicz, makabra i groteska pełnią znaczące role (chociażby właśnie w mandze i anime).
Konteksty zwykły się łączyć i zazębiać i tak samo dzieje się w tym wypadku, a najlepszym laboratorium do obserwowania tych intertekstualnych gier jest fandom. W Japonii istnieje termin otaku, którym zwykło się określać fanów – przeważnie gier komputerowych i anime – którzy do tego stopnia dali się zaabsorbować swojej pasji, że utracili kontakt z rzeczywistością. Pojęcie to przyjęło się na grunt międzynarodowy, lecz jego znaczenie zostało złagodzone – otaku radośnie mianował się każdy fan mangi i anime, chcąc tym samym oznajmić, że jest „kimś więcej” niż zwykłym fanem, niekoniecznie mając przy tym kłopoty z zaadaptowaniem się do rzeczywistości (choć może i takie przypadki się zdarzały). Piszę o tym, bowiem w wypadku j-rocka podobną rolę pełni określenie fanboy/fangirl, wyrażające infantylne i przesadne zachowanie fana. Podobnie jak w wypadku otaku, znaczenie nieco złagodniało i każda fanka przyznaje się od czasu do czasu do „fangirlowskich zachowań” czy „fangirlowskich momentów” (bo któż takich nie miewa?). Wszystko jest w najlepszym porządku, póki towarzyszy temu dystans i autoironia. Gorzej jeśli ich zabraknie… A niestety chyba każdy, kto brał udział w koncercie lub nieopatrznie wdał się w utarczkę słowną na forum, z takim „nawiedzonym” rodzajem fanostwa miał okazję się zetknąć. Nie twierdzę, że jest to domena tylko fandomu j-rocka. Ale jego również.
Mangowe asocjacje odzywają się również w kwestiach genderqueerowych. Jeśli wziąć pod uwagę wygląd muzyków oraz dodać do tego fenomen shounen-ai i yaoi, czyli komiksów i animacji o tematyce gejowskiej, to taka mieszanka nie pozostaje bez echa w środowisku fanowskim. W pewien sposób jest to analogiczne do tego, co miało miejsce w latach 70. w dobie popularności glam rocka – przełamywanie genderowych tabu, kwestionowanie heteronormatywnej seksualności. Co ciekawe – tym razem rozgrywa się to bardziej w kręgu fanów (albo raczej fanek, bo te dominują) niż samych idoli, na płaszczyźnie ich interpretacji i fantazji. Jednakże zawsze pozostaje pytanie, na ile coś wynika z prawdziwych skłonności, a na ile… z mody? I ile osób deklarujących się jako homo- czy nawet biseksualne ma pod tym względem jakiekolwiek doświadczenia, a ile mówi tak, żeby dobrze brzmiało? Z drugiej strony jednak tożsamość to ciągłe poszukiwanie – a uświadamianie pewnej odmienności i prowokowanie do nowego na nią spojrzenia to zawsze wartość pozytywna.
I tyle ze strony fangirl, która starała się zachowywać zimną krew, otaku, który nie stracił kontaktu z otoczeniem. Nieco subiektywnie, nieco z sentymentem, nieco z odrobiną krytyki – bardziej o fanach niż idolach, bardziej o kontekście, o środowisku niż o samej muzyce. Namawiam bowiem do zapoznania się z nią osobiście – niech przemówi w swoim własnym imieniu, a do powiedzenia ma zapewne więcej ode mnie.