The joy of a lifetime…

Mariusz Czubaj, analizując różnorakie zjawiska popkultury, w tym kwestie związane z muzyką popularną, stwarza pojęcia „paleo-” oraz „neofana”. Za jedną z zasadniczych różnic uznaje fakt, że podczas gdy dla paleofana liczył się bezpośredni kontakt z idolem, neofan zadowala się samym faktem jego nawiązania, bez względu na to, czy nastąpi to na żywo, czy za pomocą mediów elektronicznych.

fotografia ze strony: http://www.list.co.uk/article/7880-iamx/


Być może rzeczywiście jest w tej teorii ziarno prawdy, jednakże moje własne doświadczenia nie pozwalają się z nią zgodzić w stu procentach. Bowiem jeśli faktycznie wystarczałby mi kontakt za pośrednictwem mediów, to zostałabym w domu i wygodnie rozparta na kanapie posłuchałabym muzyki z płyty lub obejrzała koncert na DVD. Nie wstawałabym rano, by kilka godzin tłuc się pociągiem do miasta, którego nie znam. Nie spędzałabym kilku dni wstecz na dokładnym sprawdzaniu rozkładu jazdy nocnych autobusów, nie ruszałabym się z domu, wiedząc, że pociąg powrotny mam dopiero o 4.00 rano następnego dnia. I nie spotykałabym ludzi, którzy zachowują się dokładnie tak samo – gotowi spać na dworcowych ławkach, szczęśliwi, że mieli okazję zobaczyć na żywo ulubionego wykonawcę. W takich chwilach nie liczą się niewygody…

Nie będę zatem pisać o tym, że Przestrzeń Muzyki Live – festiwal, który odbył się w dniach 18–19 czerwca,  pierwsza tego typu impreza plenerowa w Łodzi – spotkała się z większym entuzjazmem organizatorów niż wskazywałyby na to warunki. Nie będę ganić za spore opóźnienia, skracanie setów polskim kapelom, nie będę usprawiedliwiać braku doświadczenia. Mimo wszystko owe niedogodności nie zaprzątały za bardzo mojej uwagi, kiedy brałam udział w pierwszym dniu imprezy na łódzkim stadionie „Start”.

Mam nadzieję, że miłośnicy polskiej muzyki alternatywnej wybaczą mi, że nie będę również pisać o koncertach naszych rodzimych zespołów, choć niewątpliwie – mimo mocno okrojonego czasu występów – zasługiwały na uwagę (zwłaszcza porządne, rockowe granie The Washing Machine i L.Stadt). Nie wspomnę z tej okazji nawet o żywiołowym występie Cool Kids of Death.

Nie chodzi o to, że nie doceniam naszej muzyki, że źle się bawiłam. Po prostu wzięła we mnie górę zwykła, pierwotna miłość fanowska, która nie pozwalała skupić się na niczym innym, niż na oczekiwaniu na koncert formacji, dla której tu przyjechałam – IAMX.

Nie miałam niestety okazji być na zeszłorocznym koncercie Chrisa Cornera z zespołem w naszym kraju, zatem mój zapał wynikał także z możliwości zobaczenia i usłyszenia po raz pierwszy jednego z – moim zdaniem – najciekawszych współcześnie wykonawców.

Stojąc w drugim rzędzie od barierek, wśród coraz bardziej gęstniejącego tłumu i coraz szybciej zapadającego zmroku, obserwując technicznych pospiesznie montujących sprzęt, zastanawiałam się, jak muzyka IAMX, ta specyficzna mieszanka elektroniki i gitary, z wyrazistą, wibrującą linią rytmiczną oraz charakterystycznym wokalem, zabrzmi na żywo. Zabrzmi i zaprezentuje się – bowiem IAMX to także image, doskonale uzupełniający muzykę, tworzący z nią nieco niepokojącą, dekadencką, erotyczną atmosferę. „IAMX to nie glam, IAMX to cyrk” – cytując słowa samego Chrisa.

Przedstawienie zaczęło się po około półgodzinnym oczekiwaniu wraz z silnie skontrastowaną grą świateł i cieni oraz pierwszymi dźwiękami „The Great Shipwreck of Life”. Temperatura pośród publiczności od razu się podniosła, zabrzmiały okrzyki i owacje. Na scenie pojawili się muzycy, spośród których szczególną uwagę przyciągała grająca na klawiszach i basie Janine – jej drobna sylwetka, obcięte na zapałkę włosy i czarno-czerwona sukienka z tiulową spódnicą, a przede wszystkim niesamowita energia i charyzma sprawiały, że trudno było od niej oderwać oczy. Konkurować mógł z nią jedynie Chris, tym razem ubrany w czarny obcisły strój z marynarką naśladującą krój fraka. Niemniej jednak, wszystkie te szczegóły właściwie trzeba było łowić w rzadkich iluminacjach, bowiem przygotowana na występ kompozycja świetlna wzbudziła pewne kontrowersje. Scena przez większość czasu pogrążona była w ciemności, główne źródło światła stanowił umieszczony na tyłach sceny telebim z wizualizacjami – sylwetki muzyków poruszające się na jego tle przywodziły na myśl teatr cieni. Nie można odmówić takiemu oświetleniu klimatu, jednakże nie wszystkim przypadło ono do gustu –  zwłaszcza zgromadzonym w fosie fotografom, którzy musieli bardzo się postarać, żeby zrobić dobre zdjęcie.

Setlista nie zawiodła – energetyczne utwory w stylu „The Alternative”, „Spit It Out” i przede wszystkim elektryzujące „Think Of England” towarzyszyły tym spokojniejszym i bardziej hipnotycznym, jak „Mercy” czy „President”. Wokalnie Chris wypadł rewelacyjnie, z prawdziwą przyjemnością obserwowało się go także wtedy, gdy z pasją wybijał rytm na bębnie. Pasja ogarnęła też publiczność, która bawiła się znakomicie, poddając się dźwiękom, rytmowi i atmosferze koncertu, nie zważając nawet na padający przez dobrą chwilę deszcz. Być może niektórzy dali się ponieść emocjom aż za bardzo, bowiem gonienie busa zespołu po zakończeniu występu zaciekłością mogło dorównać niejednej akcji paparazzich… Cóż, powstrzymam się od przyganiania jak kocioł garnkom. Sama na tyle dałam się porwać muzyce, że aż zapomniałam o swojej głęboko zakorzenionej i pilnie przestrzeganej zasadzie, by nigdy nie śpiewać na głos przy ludziach. Ale każdy, kto usłyszał na żywo „Think Of England”, wie, że są takie chwile, kiedy liczy się tylko „the joy of a lifetime”… Być może jestem staroświecka. A być może – wbrew niektórym opiniom – prawdziwy fan nie umarł.
—————————————————————————————–
Mariusz Czubaj, „Biodra Elvisa Presleya. Od paleoherosów do neofanów”, Warszawa 2007.