n o c *

Powróciłem wtedy do miasta, kolejny zwykły powrót, zmieniony prędko w drobne miedziane monety, błyskające na dłoni jak małe i pucołowate księżyce. Nad dachami rozbujały się krągłości planet, karnawał złotych spódnic, ciągnących się woalami pod granatową kopułą, pod powietrzem ciężkim i spiralnym niby muszla: które w smaku wciąż przypominało tytoniowy dym, w zapachu mokrą maciejkę; gwiazdy zdawały się płonącymi kometami albo lustrami w złoconych ramach, dalekimi odpryskami krain lodu i świerkowych lasów, rozwłóczonymi po szerokim przestworze błękitu; zdawały się jeszcze zakrzepłymi sercami odległych galaktyk, ręką wyciągniętą z drugiego brzegu, rozpaczliwym okrzykiem zgwałconej przestrzeni.

(fot. Milena Dziadak)

(fot. Milena Dziadak)

Zmagałem się z czasem trudnym i zimowym, porozcinanym na kawałki, poupychanym ciasno po wszystkich kątach, po wszystkich zapomnianych zaułkach; ściany najciaśniejszych mieszkań były zlepione z rtęci, ze srebra i tektury, przez długą chwilę wydało mi się więc, że wkraczam w jakieś królestwo imitacji, szeroką dziedzinę hochsztaplerki, jakąś zręczną grę gwiazd, chodników i glinianych twarzy: wszystko było zupełnie obce, wycięte niestarannie z kolorowej folii, przypominało trochę stare świąteczne ozdoby, szeleszczące przy najdrobniejszym geście; nawet czarne niebo było ciepłe od oddechu i wrażliwe na dotyk, niby pewien egzotyczny kwiat; nawet wściekły gwizd wiatru budził zrozumiałą fascynację, był jak miękkie palce głaszczące po karku, odgłos sypanego piasku, prosty wybór: tak lub nie.

Opowieść nie jest warta swojego końca, rozwinęła się przecież już wtedy do samych brzegów, jakby miękki i wilgotny jęzor miasta, szklane zęby tramwajów i przecznic: nie obiecując przecież nic w zamian, chichocząc za plecami złośliwie, zupełnie jak tresowana małpa. Czas wydawał się sznurkiem pociągniętym ponad chodnikami, zdawało się nawet, że można chwycić go w dłonie i wziąć na spacer, pod rękę, zamiast parasola, pod to wielkie odwrócone niebo, pod czarną miskę pełną złotych pomyj, rozmazanych na nasze przybycie. W końcu nawet nasza dojrzałość odbiła się w oknach kamienic, czerwona dzisiaj, słodka niby poziomka, uformowana raz na zawsze, pomarszczona, o oczach bladych i pełnych wyrzutu, o twarzy starczej, zakrzepłej w bibelot. Dopiero wtedy zrozumiałem, że zima wraz z nocą stały się ciężką kulą z kryształu, śmieszną dziecięcą zabawką, w której wirują ostre drzazgi śniegu, celną receptą przyszłości, jakimś parawanem wydartym z nieoczekiwanych przestrzeni i lat. Nawet więc młodość pachnie odurzająco kulkami moliny, pachnie jak wszystkie stare szafy, mieszkania i kufry, pachnie niczym poddasze mojego domu, niczym drobny złoty kurz wytrząśnięty z jakiegoś snu; zdałem sobie z tego sprawę dopiero teraz, zdałem sobie sprawę z wielu innych rzeczy, uwięziony w elektrycznym napięciu pomiędzy powrotem i powrotem, pod tym niebem granatowym, rozszalałym niby dziecięcy bąk, kolebiącym się w obie strony, rozwibrowanym całkiem jak nasze życie i śmierć. Teraz już będę was oczekiwał, ja, który wierzę: dłonie w końcu zamienią się w porcelanę, usta w zwiędłe kwiaty.

Pozostanę na dłużej z boku, dzisiaj wyraźnie słyszę wściekły skowyt przemijania, niby rozpędzony pociąg albo orkiestra wielkiej symfonii; i byłbym spokojny, byłbym przecież spokojny, gdyby tylko nie gdzieś w górze ta iskrząca się muzyka niebieskich sfer, jakby entuzjastyczna i zupełnie roznegliżowana.