„Misja Everest”. Śmierć bohatera?
Chcąc napisać cokolwiek o publikacji „Misja Everest”, czuję wielkie zakłopotanie. Otwiera się przede mną prawdziwa otchłań. Problem można śmiało określić jako ironiczny, bowiem wyprawa na Dach Świata musi budzić wielkie emocje. Tymczasem książka warta prawie 80 złotych jest przemiłym figlem sugerującym niejako, że zdobycie Mount Everestu nie różni się zbytnio od niedzielnego wypadu na Babią Górę. Ale czy na pewno?
Chcąc napisać cokolwiek o publikacji „Misja Everest”, czuję wielkie zakłopotanie. Otwiera się przede mną prawdziwa otchłań. Problem można śmiało określić jako ironiczny, bowiem wyprawa na Dach Świata musi budzić wielkie emocje. Tymczasem książka warta prawie 80 złotych jest przemiłym figlem sugerującym niejako, że zdobycie Mount Everestu nie różni się zbytnio od niedzielnego wypadu na Babią Górę. Chciałam pisać o wielkiej wyprawie, a strzeliłam gola do własnej bramki, bo wybrałam już temat, a czasu pozostało niewiele. Tyle tytułem wstępu, którym chcę się ze wstydem usprawiedliwić.
Zacznijmy od początku, a raczej od roku 2006. 26 marca Ekipa Falvit® Everest Expedition wyruszyła na wschodni kontynent. Wyprawa zorganizowana została przez Martynę Wojciechowską – znaną prawie każdemu Polakowi dziennikarkę telewizyjną, znaną z zamiłowania do sportów ekstremalnych, szybkich samochodów i podróży. Prawdziwą kobietę „na schwał”. Martynie towarzyszyli Wojciech Trzcionka (reporter „Dziennika Zachodniego” i fotograf wyprawy), Rosjanin Jura Jermaszek (żołnierz armii rosyjskiej, kierownik sportowy), Dariusz Załuski (operator kamery, zdobywca Nanga Parbat, Makalu i K2), Tomasz Kobielski, Janusz Adamski (fascynat paralotni, nurkowania i survivalu) oraz Włoch Simone Moro (przewodnik alpejski, który nie wspina się tylko i wyłącznie ze Słowianami). Kierownikiem wyprawy był Bogusław Ogrodnik, o którym niestety nic nie napisano.
Opowieść rozpoczyna się wyznaniami każdego z członków wyprawy, opisującymi pokrótce stan psychiczny i sytuację życiową bezpośrednio przed wyruszeniem do Indii. Dowiadujemy się między innymi o młodzieńczych fascynacjach Martyny Wandą Rutkiewicz i Jerzym Kukuczką oraz o załamaniu, jakie przeżyła po poważnym wypadku samochodowym. Mount Everest okazał się dla niej motywacją i wyzwaniem, dzięki którym przeszła dość szybko i sprawnie rehabilitację i odzyskała zdrowie.
Mount Everest od strony zachodniej (fot.: Eric Bolz)
Poza bezpośrednio przytoczonymi wypowiedziami członków ekipy nie wiadomo, kto jest faktycznym narratorem opowieści (na koniec jednak okazuje się, że na stronie redakcyjnej zamieszczono adnotację, że „tekst powstał na podstawie informacji prasowych autorstwa Wojciecha Trzcionki”). „Ten, który mówi” skrywa się pod tajemniczo brzmiącym zaimkiem „my”. Zabieg ten niesłychanie spłaszcza relację. Potęguje to fakt, że przytaczane anegdoty dotyczą wydarzeń świata zewnętrznego, bez „zbędnego” zagłębiania się w szczegóły. Dowiadujemy się, że w Nepalu krążą bojówki maoistyczne, ściągające z cudzoziemców swego rodzaju „okup” za przebywanie na ich terenie. Ponadto Szerpowie – rodzimi, himalajscy przewodnicy, w „Misji Everest” zostają przedstawieni w niezbyt pochlebnym świetle – lubią pić piwo, trzeba ich długo prosić o pomoc, a ci obdarzeni przez Martynę dobrą sportową kurtką, bezzwłocznie zamieniają ją na dolary w najbliższej wiosce. Tajemniczy narrator skarży się na niebotyczne koszty, jakie trzeba ponieść, zanim człowiek w ogóle dostanie się na tereny u podnóży Góry Gór, itd., itd. Punktem kulminacyjnym jest Wielkanoc, kiedy to czytelnik zastaje ekipę Falvit® na skrobaniu pisanek. Martyna dokładnie opisuje, co kto wyrzeźbił, a jeśli ktoś jednak miałby wątpliwości, to naokoło tekstu są zdjęcia każdego jajka z osobna: „Wesołych świąt”, „Mount Everest” etc. Potem, po małych kłopotach z lawinami i złą pogodą bohaterowie wchodzą w końcu na Mount Everest (18 maja). Dzielą się wrażeniami (Martyna jest trochę rozczarowana) i… koniec książki.
„Misja Everest” jest fotoreportażem. Gatunek ten jest o tyle dogodny, że w razie, gdy zawiedzie tekst, sytuację mogą uratować zdjęcia i odwrotnie. Fotografie, rozpoczynające publikację, zapowiadają się całkiem nieźle i obiecują, że będzie coraz lepiej. Mamy kilka reprezentacyjnych portretów samego Everestu, pozwalających na bezpośrednią konfrontację widza ze szczytem. Potem są wizerunki członków wyprawy (bardzo rozsądnie, wiemy chociaż dokładnie, jak kto wygląda). A później jest już mydło i powidło. Zdjęcia nie układają się w żadną historię. Nie tworzą spójnej całości. Nie dość, że pozbawione są wzajemnego kontekstu, to jeszcze są nieciekawe pod względem artystycznym. Czasem ładne kolory, dwa razy zabawa z głębią ostrości. Kadry wprawiają w stan podejrzenia – uciekają w prawo lub w lewo, wytrącają wręcz rzeczywistość z równowagi. Zdjęcia panoramiczne ratują trochę sytuację, ale chyba tylko ze względu na dobry sprzęt fotograficzny i piękno himalajskiego krajobrazu samo w sobie. W ekipie Falvit® był wykwalifikowany fotograf, zatem nie rozumiem, dlaczego te zdjęcia sprawiają wrażenie wykonanych przez niewprawionego fotoamatora?
Myliłby się ten, kto by się spodziewał, że bohaterem „Misji Everest” jest Mount Everest. Piszę w tej chwili o sobie, która dała się nabić w butelkę, ale na szczęście ja nie zakupiłam tej publikacji (nabiłabym się ostatecznie).
Nie mam na myśli tego, że zbyt mało napisano o samej górze, że zbyt mało zamieszczono fotografii Everestu. Myślę o Evereście, który każdy nosi w sobie. O emocjach, jakie towarzyszą spełnianiu się marzenia. Każdy z członków wyprawy w zasadzie od dzieciństwa chodził po górach, niektórzy mieli już za sobą wejścia nie na wyższe, lecz na pewno na trudniejsze szczyty. Co zmieniła w nich, zakochanych na śmierć i życie w górach, ta niebezpieczna wyprawa? „Misja Everest” nie mówi nic o przemianie. Przemianie, dokonującej się w bohaterze. Zarówno w himalaistach, jak i w samym Evereście. Zdaję sobie sprawę ze swej naiwności, pisząc te słowa. To nie ten adres. To nie ten typ publikacji – nastawionej na zysk i łatwość odbioru. Czytałam kiedyś fragmenty „Karawany do marzeń” Wandy Rutkiewicz i Ewy Matuszewskiej. Oglądałam „Touching the void” (film wprawdzie nie o Mount Everest, lecz o Siula Grande w peruwiańskich Andach). Trzeba było o tym napisać tekst. Bowiem w tych dwóch dziełach bohaterowie… nie umierają.
Misja Everest, Wydawnictwo Otwarte, Kraków 2006.